TWOJA PRZEGLĄDARKA JEST NIEAKTUALNA.

Wykryliśmy, że używasz nieaktualnej przeglądarki, przez co nasz serwis może dla Ciebie działać niepoprawnie. Zalecamy aktualizację lub przejście na inną przeglądarkę.

 

Rozmowa z prof. Bogdanem Burczykiem

Data: 30.11.2022 Kategoria: ludzie politechniki, wspomnienia

Prof. Bogdan Burczyk - szkic

W wieku 92 lat zmarł prof. Bogdan Burczyk, wybitny chemik, emerytowany pracownik Wydziału Chemicznego. Zapraszamy do lektury rozmowy z naukowcem, w której opowiada o swoim życiu i pracy na PWr.

Biogram prof. Bogdana Burczyka

Ostatni raz usiadłem przy fortepianie na Balu Sylwestrowym Politechniki

Panie Profesorze, jest Pan osobą bardzo tajemniczą. W oficjalnych materiałach można znaleźć tylko Pana drogę naukową, ani słowa o Pana życiu prywatnym, poza miejscem i datą urodzenia. Ale plotka głosi, że nauczanie ma Pan w genach.

Tak, oboje rodzice byli nauczycielami. Mój ojciec wywodził się z Kaszubów, urodził się w Nowej Kiszewie, w powiecie Kościerzyna i tam, po pierwszej wojnie światowej, ukończył państwowe seminarium nauczycielskie. Zdobył zawód tzw. pomocniczego nauczyciela.

Wspominam, że tato wywodził się z Kaszubów, bo utracił kontakt z tą grupą etniczną, ale jego rodzina i rodzeństwo zapłaciło krwią za Polskę. Jego siostra była strażniczką graniczną. Kiedy Niemcy wkroczyli w ’39 roku, rozstrzelali ją. Wywlekli też z domu brata mojego ojca, Bronka, i też go rozstrzelali. Wzruszam się, bo mieszkańcy Nowej Karczmy - to miejscowość w powiecie kościerskim – postawili cioci Trudzi w hołdzie obelisk. Ja Kaszubą już nie jestem, ale szanuję ich i kibicuję im.

Mama jest Pomorzanką, dziadkowie mieszkali w dzisiejszym powiecie brodnickim.

Rodzice kończyli szkoły niemieckie w zaborze pruskim i właściwy zawód zdobyli dopiero po odzyskaniu przez Polskę niepodległości. Mama po pierwszej wojnie światowej zapisała się na kurs pomocniczych sił nauczycielskich. Potem rodzice zdawali kolejne egzaminy, zdobywali kolejne uprawnienia i mama została nauczycielem stałym szkół powszechnych, a tata nauczycielem szkół średnich – gimnazjów i liceów. Oboje na początku pracowali w szkole w Lisnowie i tam się poznali. Zadziałała chemia, można powiedzieć, pobrali się. Stamtąd przeniesiono ich do Przesławic w powiecie grudziądzkim, gdzie się urodziłem. Ale niebawem ojca przenieśli do Owczarek, tuż pod Grudziądzem, jako kierownika szkoły powszechnej sześcioklasowej, czyli dzisiaj jako dyrektora szkoły. Mama dołączyła do taty i moja siostra, Małgosia, w 1931 roku urodziła się już w Owczarkach. Tam mieszkaliśmy do ’39 roku.

To był dla nas bardzo pogodny, bardzo spokojny czas. Chodziliśmy z siostrą do szkoły, w której uczyła nas mama.

Wymagała od Was więcej niż od innych?

Była w stosunku do nas bardzo wymagająca. Mama była bardzo konkretna, zdecydowana, kochała swój zawód i dzieci, które uczyła, ale miała zawsze jasno sprecyzowane poglądy na wychowanie. Moja córka pamięta na przykład, że sprzeciwiała się, by mówiąc do dzieci używać zdrobnień. Przy czym była kochaną babcią, która zajmowała się prawnukami. Córka wychodziła do szpitala do pracy, a prababcia zostawała z trojgiem wnuków na cały dzień.

Zawód rodziców odcisnął piętno na naszym życiu. Szkoła była niemal stale obecna, bo też mieszkaliśmy w domu dla pracowników, który stał obok gmachu. Tam mieszkaliśmy i tam były również pokoje dla dwóch – trzech nauczycieli, którzy razem z rodzicami w szkole pracowali. Obok był ładny ogród, rosły w nim świerki. W tym miejscu zawsze znajdowaliśmy z siostrą Zajączka na Wielkanoc. Tata hodował tam pszczoły, miał kilka uli. Mam nawet gdzieś zdjęcia, jak tata wybiera z nich miód. A za szkołą był ogród warzywny. Wtedy też poznałem smak szparagów, które uwielbiam do dziś. Jak tylko jest sezon, zajadam się nimi. Szczególnie lubię zielone.

 prof. Bogdan Burczyk - zdjęcieBardzo kochał Pan rodziców, byliście bardzo związani.

Opowiadam tyle o rodzicach dlatego, że w moim odczuciu byli wzorowymi Polakami i nauczycielami, z czego jestem dumny. W czasie okupacji los rzucił nas do Brodnicy, tam była rodzina mojej mamy. Niemcy wzywali rodziców i namawiali do przyjęcia tzw. volkslisty. Odmówili. I mieli cały czas status Polaków. To miało konsekwencje – żyło się nam znacznie gorzej niż rodakom w Generalnej Guberni, bo Brodnica i całe Pomorze zostało włączone do III Rzeszy. Mój tata zorganizował tajne nauczanie m.in. polskiego i historii w powiecie brodnickim i kierował strukturą tajnego nauczania. Po wojnie rodzice zostali w Brodnicy, wciąż jako nauczyciele. Tata został dyrektorem Liceum Pedagogicznego, a mama pracowała w szkole podstawowej. Tam ukończyłem państwowe gimnazjum i liceum w 1949 roku i tam nasza córka zaczynała swoją edukację.

Cudownie uczyć się pod okiem babci!

To była konieczność. Byliśmy samiutcy we Wrocławiu, rodzina na północy Polski. Żona pochodzi z Gdyni. Nie ukrywam, że korzystaliśmy z pomocy dziadków. Ponieważ córa jest urodzona w styczniu, mogła pójść do szkoły jako sześciolatka. Jednak we Wrocławiu nie bardzo chcieli takie maluchy do szkoły przyjmować, zwyczajnie nie było miejsc. Skorzystaliśmy więc z pomocy moich rodziców i córka tam chodziła do szkoły.

Mama była bardzo spostrzegawcza, jeśli chodzi o talenty dzieci. U mnie odkryła, że jestem muzykalny. Rodzice kupili więc pianino i posłali nas – siostrę i mnie – na lekcje gry. Miałem wówczas 7 lat i do wybuchu wojny uczyłem się grać na tym instrumencie. Bardzo to lubiłem, w odróżnieniu od mojej siostry. Ona ma traumę, a mnie nie mogli odgonić od klawiszy. I ta muzyka się mnie trzymała w późniejszych latach. Rzecz jasna, w czasie wojny lekcje gry na instrumencie zeszły na dalszy plan, a potem okazało się, że w Brodnicy nie było nauczyciela gry na fortepianie, takiego z prawdziwego zdarzenia. Miałem natomiast kolegę, który mieszkał w tym samym budynku, co nasza rodzina, który był bardziej zaawansowany w grze. Ja po dwóch latach nauki grałem preludia Chopina, parę łatwiejszych walców, jakieś sonaty Mozarta i na tym się moja edukacja skończyła. Ale ponieważ kolega z dołu był też moim kolegą z gimnazjum, to zdarzało się, że występowaliśmy na akademiach i graliśmy na cztery ręce na przykład tańce węgierskie Brahmsa. Poza tym miałem zdolność aranżowania popularnych melodii do tańca: tanga, walczyka, co mnie się później przydawało. To znaczy nie do końca mnie, bardziej moim koleżankom i kolegom. Zawsze na spotkaniach towarzyskich, kiedy przychodziło do tańców, siadałem do instrumentu. Co ciekawe, zakończyłem ten proceder publicznych występów podczas jednego z Bali Sylwestrowych na Politechnice Wrocławskiej.

Proszę opowiedzieć.

Koledzy uprosili mnie – Bogdan, zagraj. I zagrałem po raz ostatni. Prywatnie jeszcze zdarzało mi się potem przy okazji świąt zagrać kolędy, ale na co dzień już nie miałem czasu. A potem urodziły się wnuczęta, dzieci mojego syna i jedno z nich wyraziło olbrzymią chęć grania na pianinie, i przesłałem im ten instrument. Niech sobie grają! Dzisiaj niespecjalnie mi już brakuje grania, bardziej skupiam się na słuchaniu. Mam swoją fonotekę. Mam tam wszystkich Beethovenów, Bachów…

A po latach, którego z kompozytorów najbardziej Pan ceni?

Mozarta, zwanego u nas w domu Mozarcikiem. Bardzo też lubię Chopina i jego małe formy: preludia, mazurki. Mam osiemnaście mazurków nagranych przez FouTs’onga. To był mistrz mazurków! W 1955 roku zdobył trzecią nagrodę na Konkursie Chopinowskim, ale co ważniejsze także nagrodę specjalną za wykonanie mazurka. Uwielbiam mazurki i walce.

Czyli raczej pogodną muzykę?

Tak, z drobnymi wyjątkami, bo lubię też słuchać symfonii Beethovena. Mam wspaniałe nagranie symfonii pod dyrekcją Wilhelma Furtwänglera, słynnego niemieckiego dyrygenta, który się specjalizował w muzyce tego kompozytora.

Próbowaliśmy zachęcić nasze dzieci do gry, nawet chodziły na lekcje. Ale nic z tego nie wyszło. Córka lubi muzykę, ale do gry nigdy się nie kwapiła, a syn – po latach – przyznaje, że żałuje, że zarzucił fortepian. Był wtedy w okresie buntu, a myśmy nie naciskali. Ma świetny słuch muzyczny. Jest kolekcjonerem jazzu. Ma wręcz niewyobrażalnie wielką kolekcję. Bardzo się na tym zna.

Ja grałem bardziej do celów towarzyskich: “To tango jest dla mojej matki”, “Jesienne róże Fogga”, ale to Pani chyba nie kojarzy.

Akurat „Jesienne róże” kojarzę.

Jest taki żart, popularny u nas w rodzinie, że faraon egipski wstaje z grobu i pyta: A Fogg jeszcze żyje? A kolejny dowcip był mojej mamy, która była już wtedy w słusznym wieku. Kiedyś w radiu słuchamy „Podwieczorku przy mikrofonie” i występował Fogg. I moja mama zdziwiona mówi: To jest Fogg! I on jeszcze żyje? I śpiewa?! A był przecież trochę młodszy od niej!

Miała poczucie humoru.

Czasem rozśmieszała nas bardzo. Któregoś dnia na ulicy spotkała panią, która ledwo, ledwo szła. Podeszła do niej i zaoferowała swoje ramię, że jej pomoże. A napotkana kobieta mówi, że już jest bardzo stara, że ma ponad 70 lat, a mama miała wtedy już koło 90. I opowiadała nam, że nie chciała tej pani robić przykrości i powiedziała, że ma 75 lat. Uwielbialiśmy tę historię.Miała poczucie humoru.

To mama odkryła, że jest Pan również bardziej zdolny intelektualnie od swoich rówieśników?

Mama uważała, że mój rozwój intelektualny jest dokładnie taki, jaki powinien być. Rodzice byli bardzo wymagającymi nauczycielami. Uważali, że normalny uczeń powinien dobrze opanować materiał, jaki jest na lekcjach, że powinien mieć jakieś zainteresowania własne. Nigdy nie byli specjalnie zachwyceni nami. Nawet jak zrobiłem doktorat i habilitację. Tata tego nie dożył, ale dla mamy, to nie było nic specjalnego. Normalna rzecz. Byliśmy wychowywani w bardzo otwarty sposób, nie było specjalnych tabu, jako dzieci wiedzieliśmy na przykład o zamordowaniu cioci i wujka.

Po wojnie nikt rodzicom nie wypominał, że urodzili się i kończyli szkoły na terytorium Niemiec?

Muszę powiedzieć, że nie. Ale za to ja dobrze poznałem niemiecki. Wielokrotnie na konferencjach koledzy z Niemiec pytali, czy jestem Niemcem. Zaprzeczałem i tłumaczyłem im, że przeżyłem wojnę na terenie Rzeszy i musiałem się języka nauczyć. Cicho przyznawali, że przynajmniej tyle dobrego z tej wojny wyniosłem. Zawsze ripostowałem, że nikomu nie życzę, by w ten sposób uczył się języka obcego.

Indeks prof. Bogdana Burczyka - zdjęcieDlaczego w Pana życiu pojawił się Wrocław?

Studia rozpocząłem co prawda w 1949 roku, ale ciągoty na to nabrałem w drugiej klasie licealnej. Miałem kilka „wewnętrznych propozycji”. Najpierw chciałem zostać leśnikiem, potem z tego pomysłu zrezygnowałem i chciałem pójść na polonistykę. Zawsze lubiłem czytać i nie miałem trudności z pisaniem. Następnie doszedłem do wniosku, że czekałaby mnie kariera nauczyciela, a widziałem codziennie u rodziców z czym wiąże się ta praca. Widziałem, jakie to są obowiązki, sterty zeszytów pod pachę do domu i dalej sprawdzanie, czytanie wieczorem. Polonistyka jednak odpadła.

I jak Pan doszedł do chemii?

W pierwszej klasie liceum dostałem prezent. Był to podręcznik chemii organicznej napisany przez Paula Karrera, noblistę z 1937 roku, Szwajcara. Tę książkę mój nauczyciel chemii i fizyki zdążył wyciągnąć z ogniska, w którym żołnierze sowieccy chcieli ją spalić. Tak jak i inne książki z niemieckiej szkoły, która była w tym budynku w czasie wojny.

Znałem niemiecki i profesor Szynkiewicz uznał, że będzie to dla mnie dobry prezent. Miał rację, ta książka mnie szalenie zainteresowała.

Niedługo potem dostałem kolejną książkę, tym razem profesora Bogdana Kamieńskiego z Uniwersytetu Jagiellońskiego pt. „Elementy chemii fizycznej”. Nie rozumiałem z niej prawie nic. Ale wzory chemiczne mnie zainteresowały. I tak te dwie książki wszczepiły we mnie tego bakcyla chemii, a co za tym idzie też pewne niezdecydowanie: chemia fizyczna czy chemia organiczna.

Miałem nauczyciela w liceum, którego syn studiował na Politechnice Wrocławskiej, na chemii. Kiedy ten nauczyciel się dowiedział od mojego taty, że mam taki plan, przekazał mi kilka wskazówek i zachęt. Bo przecież Wrocław był hen od Brodnicy, miałem kilka uczelni znacznie bliżej położonych. Co więc zadecydowało? Po pierwsze – kadra. Dowiedziałem się, że na wydziale są profesorowie z Politechniki Lwowskiej i tamtejszego Uniwersytetu. Byli to: profesor Edward Sucharda, profesor Włodzimierz Trzebiatowski, profesor Edwin Płażek, profesor Henryk Kuczyński, profesor Zdzisław Tomasik, a z technologów: profesor Błażej Roga, profesor Włodzimierz Bobrownicki, profesor Tadeusz Rabek – to były nazwiska, które znaczyły wiele w polskiej chemii.

Drugim powodem było to, że kiedy chciałem iść na studia, Politechnika i Uniwersytet były jedną uczelnią, a ja chciałem jeszcze studiować matematykę. Tak sobie pomyślałem, że skoro byłbym przyjęty na Wydział Matematyki, Fizyki i Chemii, to będzie to możliwe i może łatwiejsze. Pamiętam słynnych matematyków: profesora Hugo Steinhausa, profesora Bronisława Knastera, profesora - wówczas jeszcze adiunkta - Marcelego Starka, który nas uczył na Wydziale Chemii. Taki był więc mój plan: przy okazji sobie jeszcze postudiuję matematykę. Na drugim roku poszedłem do dziekana, profesora Kuczyńskiego i przedstawiłem mu swoją prośbę. Przyznał, że to jest bardzo dobry pomysł, ale jednocześnie zaznaczył, że nie zwolni mnie z ani jednej godziny zajęć na chemii. A były tygodnie, gdzie mieliśmy po 50 godzin zajęć, łącznie z sobotą. Poddałem się.

Rodzice prof. Bogdana Burczyka - zdjęcieJakim studentem Pan był? Pilnym czy raczej rozrywkowym?

Na studiach inżynierskich wszyscyśmy orali niemiłosiernie. Przy takiej liczbie zajęć z dodatkowymi laboratoriami, gdzie był dym, różne zapachy, rozpuszczalniki, bardzo ostro pracowaliśmy. O życiu towarzyskim więc nie mogło być mowy. Poza tym, ja mieszkałem prywatnie u znajomych. To było bezdzietne małżeństwo, które miało trzypokojowe mieszkanie z kuchnią, łazienką i przedpokojem. Co na tamte czasy było luksusem. Dokwaterowywali im więc kogoś czasem.

Mieszkanie miałem załatwione trochę po znajomości, bo ci państwo także pochodzili z Brodnicy i to oni zachęcali mnie, bym się postarał o przydział pod ich adres. Tak zrobiłem. Ja miałem mieszkanie, a oni spokój.

Miałem u nich mały pokoik z pianinem. Czasem mogłem sobie pograć, ale przede wszystkim była praca. Nawet więc, jak były imprezki w akademikach, ja w nich nie uczestniczyłem, bo byłem z zewnątrz. Natomiast na kursie magisterskim zaczęło się studiowanie, o jakie Pani pyta. Wybrałem specjalność: technologia chemiczna węgli, gdzie kierownikiem katedry była międzynarodowa postać, sława – prof. Błażej Roga. Kiedy studiowałem, starszym asystentem, a później adiunktem był późniejszy profesor Stefan Jasieńko, u którego praktycznie pisałem pracę dyplomową. Formalnie u prof. Rogi, ale profesor sporo jeździł po świecie i był dyrektorem Głównego Instytutu Górnictwa w Katowicach, więc na Politechnikę przyjeżdżał tylko na wykłady, a resztę prowadzili jego współpracownicy.

Na kursie magisterskim dobrała się nas bardzo fajna grupa. Byli tam: Terenia Siemieniewska, późniejsza profesor na wydziale, Józek Bogucki, później docent w Instytucie Chemicznej Przeróbki Węgla w Zabrzu, Adam Mazur, mój przyjaciel, czołowa postać przemysłu chemicznego, był prezesem Stowarzyszenia Inżynierów i Techników Przemysłu Chemicznego przez trzy kadencje, był wiceprezesem Zarządu Głównego NOT-u, przed przejściem na emeryturę był dyrektorem naczelnym Zakładów Chemicznych Blachownia w Kędzierzynie-Koźlu. Wśród nas był też Heniek Siemieniewski, też doktorat zrobił, na farmacji w Katedrze Technologii Leków, pracował na Akademii Medycznej. Był Herbert Pietrucha, nasz Funio, też w przemyśle pracował.

Byliśmy bardzo zgraną paczką. Jeden z kolegów, nazwiska nie wymienię, jako temat pracy magisterskiej miał ekstrakcję bituminów z węgla brunatnego. I tę ekstrakcję robiło się czystym spirytusem. Oj, proszę Pani, jak on to ekstrahował! Ciągle mu ten spirytus był potrzebny. A myśmy sobie bardzo cenili porterówkę, którą z tego spirytusu się robiło. No i przy brydżu degustowaliśmy ten trunek. W tym czasie było już inaczej: odwiedzaliśmy damskie akademiki, chodziliśmy na potańcówki, ja chodziłem do opery. Nie było jeszcze filharmonii we Wrocławiu, ale czasem jakaś orkiestra przyjeżdżała, były koncerty w auli Politechniki, więc i tam bywaliśmy.

Moja siostra studiowała farmację w Poznaniu. Wówczas Opera Poznańska była wiodącą w Polsce. Małgosia kupowała bilety, ja jeździłem do Poznania i razem chodziliśmy na przedstawienia. Któregoś dnia mój przyjaciel, Adam Mazur, który mieszkał z rodziną we Wrocławiu, zaprosił mnie na niedzielny obiad. Pięknie mu podziękowałem, ale powiedziałem, że tym razem nie skorzystam, bo już siostra załatwiła mi bilety do opery do Poznania. Na co Adam zapytał, czy mógłby też pojechać. Zgodziłem się.

 prof. Bogdan Burczyk - zdjęcieZapowiada się romantyczna historia!

Pojechaliśmy. Siostra postarała się o bilety, jakiś nocleg dla nas. Wróciliśmy. A jakieś trzy tygodnie później Adam mówi: A wiesz… masz pozdrowienia od siostry. Ja zdziwiony, a Adam przyznał się, że ją odwiedził. I tak zostali parą.

Studia magisterskie wspominam bardzo, bardzo miło, bo one zakończyły się moim małżeństwem. A było to tak: we wrześniu 1953 roku siostra poprosiła mnie, żebym wyszedł na dworzec po jej koleżankę, która przyjeżdża do Wrocławia na studia magisterskie z germanistyki. Małgosia mówiła, że Hania będzie się lepiej czuła, jeśli ktoś się nią zaopiekuje. To wyszedłem. Jak się okazało, Hania przyjechała z koleżanką. Przedstawiła nas sobie na dworcu: to jest Krysia, która też przyjechała na studia i ma miejsce w tym samym akademiku. Odwiozłem obie panny do damskiego akademika na ul. Tramwajową. Tak poznałem Krysię, z którą w lipcu 1955 roku wziąłem ślub.

Żona zrobiła na Panu piorunujące pierwsze wrażenie?

Nieszczególnie, przy pierwszym spotkaniu traktowałem ją jak koleżankę. Czułem się zobowiązany, żeby się opiekować Hanią, a że Hania mieszkała z Krysią, to opiekowałem się obiema. Odwiedzałem je. Chodziliśmy do opery, na potańcówki. I tak to się zaczęło… Powoli, powoli.

Żona ukończyła studia wcześniej o cały semestr. Dostała skierowanie do pracy do Gdańska, co ją bardzo ucieszyło. Miała blisko do rodziców, którzy mieszkali w Gdyni. Pracowała w Wydziale Kultury Wojewódzkiej Rady Narodowej w Gdańsku. Dojeżdżałem do niej, potem się oświadczyłem. Załatwialiśmy przeniesienie do Wrocławia, bo ja byłem już zatrudniony na Politechnice. Szybko ślub cywilny w Gdyni. A następnego dnia opuściłem małżonkę i pojechałem na likwidację szkód gradowych. Jako że na magisterskim kursie poszukiwałem źródła pieniędzy, przeszedłem szkolenie na likwidatora szkód. To była bardzo przyjemna praca, którą zajmowałem się w okresie późnowiosenno-letnim, kiedy były wakacje albo zajęcia były luźniejsze.

Zarabiałem w ten sposób pierwsze pieniądze na nasze życie. Poznałem wieś, mentalność gospodarzy. Spędziłem w ten sposób miesiąc. Potem wróciłem do żony, wzięliśmy w Gdyni ślub kościelny i następnego dnia, już z żoną, pojechaliśmy do Wrocławia. Moi gospodarze byli tak mili, że się zgodzili i na pewien czas mogliśmy u nich razem zamieszkać. Mieszkaliśmy zatem w tym pokoiku, w którym mieścił się piecyk, pianino, okrągły stolik, dwa fotele plecione i leżanka. To było całe nasze królestwo. Na początku grudnia moja mama z Brodnicy “odkryła” mieszkanie we Wrocławiu przy ul. Dworcowej. Ktoś z brodniczan był we Wrocławiu i się z tego mieszkania wyprowadzał. Dowiedziała się o tym moja mama. Dała nam ten adres i postarałem się o przydział tego mieszkania. Przeprowadziliśmy się.

Opisze Pan to mieszkanie?

Było na drugim piętrze. Był tam duży 25-metrowy pokój z niszą, taką komórką, w której był zlew i była rura zakończona kranem gazowym. W niszy urządziliśmy kuchenkę. Ja z laboratorium pożyczyłem trójnóg, palnik pod ten trójnóg i to była nasza kuchenka. Tak przeżyliśmy do 1959 roku. Tam się urodziły nasze dzieci, najpierw córa, potem syn.

Potem przeprowadziliśmy się na ulicę Prostą do mieszkania spółdzielczego. To była taka akcja Politechniki: wspomagała swoich pracowników i dawała kredyt mieszkaniowy. Zapisałem się do Spółdzielni Mieszkaniowej „Cichy Kącik” i po jakimś czasie dostaliśmy na ul. Prostej mieszkanie na trzecim piętrze. Mieszkanie trzypokojowe. Czuliśmy się, jakbyśmy Pana Boga za nogi chwycili!

Zespół prof. Bogdana Burczyka - zdjęciePana żona również pracowała na Politechnice?

Jak Pani wie, była germanistką i na początku dostała przeniesienie z Gdańska do Wydziału Kultury we Wrocławiu. Potem złożyła podanie na uczelni, a ja troszkę pochodziłem i została zatrudniona w Studium Jezyków Obcych jako lektor języka niemieckiego. Niemal całe swoje życie zawodowe, od stycznia 1957 roku aż do emerytury, przeprawcowała jako lektor, a potem już starszy wykładowca w SJO Politechniki Wrocławskiej.

Życie towarzyskie było wówczas bardzo bujne?

Byliśmy z żoną w trudnej sytuacji, bo mieszkaliśmy tutaj sami. Rodzina była w Gdyni, w Brodnicy, a my tutaj z dwójką dzieci, obydwoje pracowaliśmy. Oczywiście, spotykaliśmy się ze znajomymi, na ogół z okazji imienin. To u koleżanek żony, to chodziliśmy do mojego kolegi, jeszcze z czasów studiów, Staszka Witka. Jego żona Halinka była farmaceutką, też po doktoracie. Trzymaliśmy się razem aż do emerytury.

Grywał Pan jeszcze w brydża?

Już po studiach nie. Nagrałem się, jak byłem młody i to mi wystarczyło. Zwyczajnie nie było czasu. Jak już dzieci podrosły, kiedy kupiliśmy samochód - czeską Skodę MB, jeździliśmy pod Wrocław, na grzyby, ale też do Tyńca Małego. Tam było jeziorko, w którym się maluchy pluskały. Kiedy dzieci były już w liceum, jeździliśmy do Chorwacji, byliśmy na Węgrzech nad Balatonem, w Bułgarii, Turcji. Czasem odwiedzaliśmy również wujostwo żony we wsi Kleszczewo w powiecie starogardzkim. Naturalnie staraliśmy się w każde święta odwiedzić rodziców – więc kursowaliśmy i do Brodnicy, i do Gdyni. Musi Pani wiedzieć, że Pojezierze Brodnickie jest przepiękne, jest tam ponad 80 jezior. Czasem zostawialiśmy tam dzieci i moja mama jeździła z nimi nad te jeziora, wynajmując pokój u okolicznego gospodarza.

Dużo przygód. A propos przygód – były jeszcze politechniczne Bale Sylwestrowe.

Jak już dzieci były większe, to chodziliśmy. Raz czy dwa postarałem się też o bilety dla siostry i szwagra.

Bale były organizowane w auli. Tam, gdzie teraz jest Klub Profesorski, był bufet. Serwowano napoje, jakieś przekąski. W auli przy drzwiach prowadzących od strony klubu, na podium, ustawiano stół prezydialny, przy którym siedzieli rektorzy i specjalnie zaproszeni goście. A wzdłuż ścian stały stoliki 4-, 6-osobowe, różne. Pamiętam, że te bale z pompą zaczęły się za czasów rektorowania prof. Porębskiego, potem przed stanem wojennym, kiedy zaczęły się trudne czasy, o balach już nie było mowy.

Prof. Bogdan Burczyk z rodziną - zdjęcieWspomniał Pan o biletach. Ciężko było je dostać?

Nie bardzo. Bilety rozprowadzała chyba komórka Związku Nauczycielstwa Polskiego, która mieściła się na parterze. Ale to nie było tak, że na balu mogli się bawić tylko profesorowie. Bawili się też młodzi ludzie, pracownicy naukowi i administracja uczelni.

Bardzo miło wspominam te bale. Orkiestra dobrze przygrywała. A ja tam zakończyłem swoje publiczne występy pianistyczne, jak już wspominałem, jakimś tangiem. To były dla mnie wyjątkowe chwile, bo nie mieliśmy z żoną zbyt dużo wolnego czasu. Kiedy już mogliśmy gdzieś wyjść razem, to raczej wybieraliśmy filharmonię, czasem operę, rzadziej teatr, ale nie chodziliśmy do restauracji, na dansingi. Ani razu na czymś takim nie byłem. Na bale politechniczne chodziliśmy się spotkać z przyjaciółmi, ze współpracownikami, to było nieformalne spotkanie społeczności akademickiej.

Taka rodzinna atmosfera. Ciężko opuszcza się rodzinę politechniczną?

Robiłem to stopniowo. Formalnie odszedłem na emeryturę w wieku lat 70. Jeszcze dwa lata miałem pół etatu, ale tylko dlatego, że tyle trwała jeszcze moja kadencja w Centralnej Komisji ds. Tytułów i Stopni Naukowych. Ponieważ byłem tam z ramienia uczelni i reprezentowałem Politechnikę, to pan rektor Mulak uznał za stosowne jeszcze na te dwa lata pół etatu mi przyznać. To trwało do końca 2002 roku i jak skończyła się moja trzecia kadencja w komisji uznałem, że wystarczy już mojego w niej udziału.

Potem, choć byłem już na emeryturze, wciąż miałem swój gabinecik i codziennie przychodziłem do pracy, brałem udział w Dolnośląskim Festiwalu Nauki. Było mi tym bardziej miło, że od 2003 roku szefową DFN była moja wspaniała studentka, prof. Kazimiera Wilk. Pamiętam, że w ramach DFN-u prowadziłem wykłady, nawet jeszcze jeździłem poza Wrocław.

Pan rektor zaszczycił mnie funkcją przewodniczącego Rektorskiej Komisji Etyki i przez dwie kadencje prof. Lutego sprawowałem tę niełatwą funkcję.

Ma Pan ogromne doświadczenie zawodowe – dydaktyczne i naukowe. Nawet w ciężkich czasach PRL-u pracował Pan naukowo za granicą.

Tak, odbyłem dwa staże naukowe: sześciomiesięczny w Instytucie Chemii Organicznej i Biochemii Czechosłowackiej Akademii Nauk w Pradze, a drugi staż, tuż przed habilitacją, trzymiesięczny, w Centralnym Instytucie Chemii Organicznej w NRD-owskiej Akademii Nauk w Berlinie. Tam zawiązały się moje znajomości, które się potem przerodziły w kontakty zawodowe.

Miałem też kontakty z profesorami z Westwalskiego Uniwersytetu Technicznego w Akwizgranie w Aachen. Takie były czasy, że dla mnie głównie Czechy i Niemcy wchodziły w grę.

Kiedy można już było swobodnie jeździć, ale i trochę wcześniej, brałem udział w wielu międzynarodowych konferencjach. Przy tym też pozwiedzałem trochę świata – od wschodu do zachodu. Byłem w Tokio w Japonii, w Caracas w Wenezueli, w Jerozolimie w Izraelu - tu już razem z żoną.

Cudownie, że mogliście jeździć razem.

Ale dopiero po ’89 roku. Wcześniej, kiedy jeździliśmy na konferencje wysyłani z demoludów, to było nam okropnie przykro. Prawie wszyscy profesorowie i uczestnicy z Zachodu zawsze byli z żonami, a my – samotni. Jak wieczorem były jakieś bankiety, to my czuliśmy się nieswojo. Bardzo się cieszyłem, że potem mogłem zabierać małżonkę.

 prof. Bogdan Burczyk - zdjęcieMieliście czas na zwiedzanie tych egzotycznych miejsc?

Dzięki życzliwości pań z politechnicznego Biura Współpracy z Zagranicą, które kupowały mi bilety lotnicze z terminami zawsze trochę przed konferencją i ciut po konferencji, co nieco zobaczyłem. Wychodziło zawsze 2-3 dni dłużej niż trwała konferencja. Wtedy mogłem chodzić i oglądać okolice, pozwiedzać. I kiedy pojechaliśmy na przykład na konferencję do Orlando, po niej wybraliśmy się do Nowego Jorku. Byliśmy w Metropolitan Museum of Art i wśród wielu cudownych rzeczy zobaczyłem ogromne zbiory ceramiki Picassa. Nie wiedziałem, że on robił ceramikę!

Myśli Pan o swojej pracy z radością i dumą?

Jestem szczególnie dumny z tego, że udało mi się stworzyć Wrocławską Szkołę Chemii Związków Powierzchniowo Czynnych i Układów Zdyspergowanych. Jestem dumny z moich uczniów, z których wyrośli profesorowie: Kaziemiera Wilk, Jan Chlebicki, Stanisław Kucharski, Andrzej Piasecki, Adam Sokołowski. Organizowaliśmy krajowe konferencje pod nazwą: Chemia i Technologia Środków Powierzchniowo Czynnych. Te konferencje skupiały nie tylko przedstawicieli ośrodków naukowych, takich jak Gdańsk, Szczecin, Poznań, Gliwice, Kraków, Lublin, ale też i przedstawicieli przemysłu, tj. Instytutu Chemii Przemysłowej, Instytutu Ciężkiej Syntezy Organicznej z Blachowni, a także przedstawicieli Zakładów Chemicznych Pollena. Tych konferencji było osiem albo dziewięć. Przejęła to pani profesor Wilkowa i ona organizowała konferencje pod hasłem Surfaktanty i Układy Zdyspergowane w Teorii i w Praktyce. Ostatni raz byłem na tej konferencji w 2007 roku i wtedy była już ona prowadzona w języku angielskim.

Pracując w związkach powierzchniowo czynnych, zajęliśmy się problemem naukowym, ale i technicznym biodegradowalności. Chodziło głównie o detergenty – których używa się powszechnie – by one ulegały rozkładowi. Poszukiwaliśmy możliwości syntezy związków, które byłyby biodegradowalne. W naszej pracy już zaczynały być ważne kwestie ekologiczne. Związki te o strukturze nierozkładalnej tworzyły piany w rzekach, jeziorach, wody stawały się niezdatne do użytku, następowała tzw. eutrofizacja wód. Wobec tego naszym zadaniem było poszukiwanie takich struktur, które ulegałyby rozkładowi w środowisku naturalnym. Powstało pojęcie i podjęto pierwsze próby syntezy związków chemodegradowalnych, to znaczy takich, które można by po zużyciu chemicznie rozłożyć. Takimi związkami są albo estry albo acetale. My zaangażowaliśmy się w syntezę związków powierzchniowo czynnych o strukturze liniowych i cyklicznych acetali. Do tych acetali cyklicznych stosować zaczęliśmy glicerynę. Gliceryna okazała się produktem ubocznym, odpadowym, przy syntezie biopaliw. To był jeden kierunek, drugi kierunek to było zastosowanie polioli.

To wszystko jest teraz dla nas szalenie ważne, kwestie ekologii, poszukiwanie formuły zielonej uczelni.

Idąc tym tropem, zaczęliśmy syntezować tzw. surfaktanty cukrowe, stosując jako składnik hydrofilowy związków powierzchniowo czynnych cukry proste. Pod koniec lat 90. narodził się w USA termin zielona chemia, tzw. green chemistry. Umieszczono w tej teorii 12 zasad zielonej chemii, które bardzo współgrały z syntezą związków powierzchniowo czynnych, opartych o cukry, glicerynę, czyli o produkty, które się wywodzą bezpośrednio z biomasy. Tym sposobem ja „popełniłem” monografię: „Zielona chemia. Zarys”, której jest już drugie wydanie (2014 r.) oraz „Biomasa. Surowiec do syntez chemicznych i produkcji paliw”, której II wydanie ukazało się w 2019 roku. Na specjalne zaproszenie napisałem dwa rozdziały w książkach angielskojęzycznych: „Biodegradable and Chemodegradable Nonionic Surfactants” i „Novel Saccharide-Based Surfactants”.

Ale nie samą pracą żyję. Spisałem również – na prośbę moich dzieci i wnuczek – historię naszej rodziny, korzystając z pamięci jej starszych członków oraz dokumentów archiwalnych, do jakich udało mi się dotrzeć. Zapiski te – w dwóch tomikach – noszą tytuł: „Okruchy z życia rodziny” i są przeznaczone jedynie do czytania w rodzinie.

Jak więc Pani widzi – miałem co robić na emeryturze.

I tak sobie – nieskromnie – myślę, że coś jednak w tej chemii polskiej zrobiłem.

Galeria zdjęć

Politechnika Wrocławska © 2024

Nasze strony internetowe i oparte na nich usługi używają informacji zapisanych w plikach cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na używanie plików cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki, które możesz zmienić w dowolnej chwili. Ochrona danych osobowych »

Akceptuję