TWOJA PRZEGLĄDARKA JEST NIEAKTUALNA.

Wykryliśmy, że używasz nieaktualnej przeglądarki, przez co nasz serwis może dla Ciebie działać niepoprawnie. Zalecamy aktualizację lub przejście na inną przeglądarkę.

 

Mosty to dyscyplina zespołowa [ROZMOWA]

Prof. Jan Biliszczuk, wybitny projektant i autor nowatorskich rozwiązań w dziedzinie mostownictwa, główny konstruktor Mostu Rędzińskiego, ale też zapalony kibic, miłośnik historii i dobrych książek. Zapraszamy do lektury rozmowy z naszym naukowcem.

Cytat Jana Biliszczuka

Profesor Jan Biliszczuk, wybitny projektant i autor nowatorskich rozwiązań w dziedzinie mostownictwa. Z naszą uczelnią związany jest od 1972 roku, obecnie pracuje w Katedrze Mostów i Kolei. Ma na swoim koncie ponad 50 znaczących projektów mostów i kładek dla pieszych. Jest głównym projektantem najdłuższego żelbetowego mostu podwieszonego w Polsce – wybudowanego w 2011 r. Mostu Rędzińskiego we Wrocławiu. W jego dorobku są obiekty nowatorskie w skali światowej. Autor lub współautor ponad 300 publikacji, w tym cenionych podręczników dla studentów. Jest współwłaścicielem biura projektowego Zespół Badawczo-Projektowy Mosty-Wrocław. W 2021 r. otrzymał status professor magnus Politechniki Wrocławskiej.


​Mosty to dyscyplina zespołowa 

Aneta Augustyn: Czy w Bronicach był jakiś most?

Prof. Jan Biliszczuk: Ani jednego. Nie ma tam rzeki, tylko strumień, na którym puszczałem statki. To niewielka wieś koło przejścia granicznego w Olszynie. W 1945 roku dziadkowie przyjechali pociągiem na Ziemie Zachodnie, jak Kargule i Pawlaki, całymi wsiami. Mijały lata, a oni wciąż byli przekonani, że są tu tylko na chwilę i zaraz wrócą na swoje Kresy. Pamięta Pani „Ogniem i mieczem”? „Skąd jedziecie?”, pyta Zagłoba weselników spotkanych po drodze. „Z cerkwi w Husiatynie”, odpowiadają. Właśnie stamtąd jesteśmy. Wśród rodzinnych pamiątek zachował się dokument, że cały tamtejszy majątek wyceniono na tysiąc złotych. To tyle, co przedwojenna pensja profesora Politechniki Lwowskiej. Pochodzę z wiejskiej ubogiej rodziny.

Ciągnie Pana na Kresy?

Urodziłem się już w Bronicach i nie mam w sobie tej sławetnej kresowej nostalgii. Zresztą domu babci w Czabarówce w pobliżu Husiatyna już nie ma. Żałuję jednak, że w młodości nie rozmawiałem częściej z babciami i dziadkami, nie dopytałem o wiele rzeczy.

Spieszmy się rozmawiać…

Właśnie. Dziadek Michał Biliszczuk dożył 104 lat, a ja ciągle odwlekałem istotne rozmowy. Wyobraża Pani sobie, że on urodził się w 1870 roku? Na studiach opowiadałem kolegom, że mój dziadek jest starszy od Lenina i nadal żyje. Był w armii CK (Armii Austro-Węgier red.) i pełnił straż przed pałacem cesarza Franciszka Józefa w Wiedniu.

Ilu Biliszczuków jest dziś w Polsce?

Tylko jedenastu i wszyscy to moja rodzina.

Zdjęcia z archiwum prof. Jana Biliszczuka

W której został Pan pierwszym studentem.

Tak, w naszej rodzinie to słowo nie było wcześniej obecne; byłem pierwszym Biliszczukiem, który poszedł na studia. Początki edukacji to te małe Bronice: wszyscy koledzy z podwórka, rocznik 1948, poszli do szkoły, a ja zostałem sam, bo byłem o rok młodszy. Uderzyłem w płacz, że ja też chcę chodzić z nimi. Uparłem się, no i poszedłem, jak miałem sześć lat; byłem najmłodszy. Szkoła to dopiero była radość! Wszystko mnie ciekawiło i nie przeszkadzało mi, że chodziłem pieszo trzy kilometry w jedną stronę. Nie mam się za specjalnie utalentowanego, byłem równy ze wszystkich przedmiotów. No, w szkolnej „Zgaduli” wygrałem kilka razy. W dyscyplinach lekkoatletycznych przy moim wzroście nie miałem szans, ale po lekcjach całe dnie ganialiśmy bandą za piłką.

Na jakiej pozycji?

Najpierw jako bramkarz, potem byłem obrońcą. Twardym. Zacząłem jako pięciolatek, dopiero po pięćdziesiątce sobie odpuściłem; to zbyt urazowy sport. 

Emocje?

Kolosalne. Przecież my genetycznie jesteśmy zaprogramowani na rywalizację i działania zespołowe, na my i oni. Bardzo ambicjonalnie podchodziłem do piłki, ważne było, że nasze podwórko, nasza wieś jest lepsza niż sąsiednia. Z chłopakami ze wsi zrzuciliśmy się na naszą pierwszą, prawdziwą piłkę.

Była ważniejsza niż książki?

Do książek na początku za bardzo mnie nie ciągnęło. Dopiero w piątej klasie złapałem bakcyla na „Trylogii”. I to nie od razu: „Ogniem i mieczem” ze szkolnej biblioteki przeleżało w domu miesiąc, nietknięte. Dopiero przy „Potopie” wziąłem się porządnie za czytanie. Potem był „Robinson Crusoe”, „Przygody Tomka” i inne przygodowe opowieści. W moim domu nie było za dużo książek: tato skończył tylko szkołę podstawową, a mama niepełną. Zajmowała się domem i zaczytywała w książkach pożyczanych z wiejskiej biblioteki; do dziś pamiętam, jak czytała mi baśnie braci Grimm.

Szkoła to czas, kiedy pojawia się szansa na spotkanie pierwszego przewodnika, mentora. Miał Pan to szczęście?

Technikum Drogowe w Zielonej Górze właściwie wybrał za mnie ojciec. Zbudował most drewniany w naszej okolicy; zabrał mnie na budowę, gdy miałem siedem lat. Był drogomistrzem, widział mnie jako drogowca. Miałem dobrych pedagogów, ale nie były to osobowości, które wskazują kierunek. Natomiast poznałem przedmiot, który mnie zafascynował -  mosty. Prowadził go Olgierd Miadzielec. Dla nastolatka ze wsi to dopiero był rozmach, odkrycie. W ogóle szkoła średnia była przygodą: zamieszkałem w internacie, zachłysnąłem się wolnością. Lekcje, a potem obiad i oczywiście piłka nożna, do oporu. Grałem w reprezentacji juniorów województwa zielonogórskiego. Były prywatki, na których słuchało się Czerwonych Gitar i Kasi Sobczyk. Muzyki wokół nas było dużo, byłem nawet na pierwszej edycji Festiwalu Piosenki Radzieckiej w 1965 roku. Najlepsze było kino, w którym obejrzałem wiele filmów i każdy z nich mogłem opowiedzieć ze szczegółami. W zielonogórskim kinie po raz pierwszy zobaczyłem „Rio Bravo”. Od tego czasu oglądam go średnio co pół roku. Taki wewnętrzny przymus.

Nuci Pan "My Rifle, My Pony and Me"?

Najwyższy nie obdarzył mnie wyrafinowanym słuchem. Niewielu rzeczy innym zazdroszczę, ale umiejętności śpiewania - bardzo. Nie potrafię odtworzyć melodii, absolutnie żadnej. Przez ten kiepski słuch wciąż mówię angielskim ze słowiańskim akcentem. Wiele razy słuchałem "My Rifle, My Pony and Me", ale ani jednej nuty nie jestem w stanie przywołać. Za to mogę z detalami opowiedzieć scenę, jak Dean Martin leży na pryczy i śpiewa, a Ricky Nelson gra na gitarze.

Skoro jesteśmy przy filmach – był Pan na moście na rzece Kwai?

Jakżeby inaczej, nawet dwa razy. Byłem w 2001 roku w Tajlandii zawodowo i oczywiście pojechałem nad Kwai. A ostatnio dwa lata temu, żeby żonie pokazać. Prawdziwy most na rzece Kwai jest zupełnie inny niż jego filmowy odpowiednik, inna jest również jego historia. Ale czy prawda historyczna może konkurować z filmową legendą wspartą kilkoma Oskarami i melodią, którą zapamiętują widzowie filmu? Nie może.

Był Pan rozczarowany konfrontacją legendy i rzeczywistości?

Nie, bo docierając w to miejsce spełniłem swoje marzenie. Kiedy wróciłem z Tajlandii, mówię studentom, że byłem na rzece Kwai, a oni patrzą i nie rozumieją, skąd mój entuzjazm. Nikt nie widział filmu. A to kawał dobrego kina, oglądam go przynajmniej raz w roku. Jak mam chandrę, to sobie włączam. Oczywiście także „O jeden most za daleko”. Syn pracuje w Polsacie, to mi nagrał. I jeszcze czterysta innych filmów, które oglądałem w młodości. Sentymentalny się robię na stare lata…

A wracając jeszcze do szkoły: na maturę przygotowałem razem z kolegami model przęsła kratownicowego mostu, długi na trzy metry, ze stali. Strasznie się narobiliśmy, trzeba było ciąć blachę, zrobić elementy mostu, a potem scalić. Proszę sobie wyobrazić, że stoi teraz w szkolnym muzeum. Mam tam swoje miejsce.

Zdjęcia z archiwum prof. Jana Biliszczuka

Został Pan klasykiem…

Nie czuję się w wieku muzealnym, mam jeszcze sporo do zrobienia... Po maturze koledzy z klasy szli na studia do Poznania, Szczecina lub Wrocławia; wybrałem Wrocław, bo tutaj, na Wydziale Budownictwa Lądowego była specjalność „mosty”. Poszedłem na studia dzięki jednej z nauczycielek. Bardzo mnie nie lubiła, zresztą ze wzajemnością. Pomyślałem sobie, że skoro ona mogła skończyć studia, to i ja dam radę. Zawziąłem się. Ale może nie powinniśmy tego pisać?

Pierwszy kontakt z metropolią dla chłopaka z Bronic?

Gruzy i bezsenność. Wtedy, w 1967 roku, miasto wciąż było w ruinie, na placu Grunwaldzkim można było wpaść do piwnic. Nocowałem w akademiku „Olimp” na Wita Stwosza; tramwaje za oknem zgrzytały całą nieprzespaną noc, a ja nazajutrz miałem egzamin. Kiepsko poszło: tróje z fizyki, matematyki i rosyjskiego. Wróciłem na wieś przekonany, że nic z tego nie będzie. Tymczasem w wakacje przychodzi pismo, że jednak zostałem przyjęty. Pamiętam, jak na skrzydłach biegłem do babci z nowiną, że jestem studentem. Moja wyobraźnia zawężała się do wiejskich domów i gmach główny Politechniki wydał mi się molochem. Na zajęciach szło mi jak po grudzie; bałem się, że wylecę. Po pierwszym semestrze nadgoniłem, byłem już w czołówce. Zajęcia trwały po 6-7 godzin, z sobotami włącznie. No i jeszcze to był 1968 rok.

Podpisał się Pan pod petycją przeciwko zdjęciu „Dziadów” Dejmka?

Koledzy z piątego roku chodzili po akademiku, że trzeba stanąć w obronie „Dziadów”. Podpisałem, spędziłem kilka nocy na strajku w gmachu głównym w sali 328. Dyskutowaliśmy, spaliśmy na ławkach. Delegacje z zakładów pracy podrzucały nam bułki i sok do wody. Profesor Jan Benedykt Różycki powiedział, że trzeba już kończyć strajk. Mądry człowiek, wiedział więcej od nas. Dużo później dowiedziałem się, że był cichociemnym i miał życiorys na miarę scenariusza filmu sensacyjnego.

Skreślono Pana z listy studentów?

Tak, a potem przywrócono. Profesor Jan Kmita, który był wtedy prodziekanem wpisał mi: „udzielam nagany”, a po dwóch latach - „anuluję naganę”. Dziś doceniam, jak mądry to był człowiek. Gdyby dopisał „za obalanie ustroju siłą” lub coś podobnego, być może dziś byśmy tu nie rozmawiali. Profesor kierował Zakładem Mostów, ale równocześnie pełnił różne funkcje na uczelni i w różnych organizacjach. Swoich doktorantów po ustaleniu programu badań obdarzał pełnym zaufaniem i pozwalał na samodzielne działanie. Dzięki temu dosyć wcześnie zdobyliśmy samodzielność. Profesor prowadził przedmiot „mosty betonowe”, to chyba dlatego most Rędziński jest z betonu... W 1980 roku wysłał mnie na trzymiesięczny staż do Belgii. Miałem bilet powrotny na 14 grudnia, ale ponieważ wszystko już załatwiłem, a pogoda była nieciekawa, zmieniłem go na 7 grudnia. Nieraz zastanawiam się, jak by się potoczyło moje życie, gdybym nie przebukował go przed stanem wojennym.

Wciąż cytuje Pan słowa profesora Kmity?

Zwłaszcza to jedno zdanie, które powtarzam kolejnym rocznikom – że człowiek najbardziej może zaszkodzić sobie sam. Mam je w głowie od czasów studenckich.

Bardzo towarzyskich?

Mieszkaliśmy w pokoju w „Olimpie” we trzech; dobrana paczka, więc życie towarzyskie kwitło. Żelazne składane łóżko wsuwało się pod drugie łóżko, kolega pędził po wino i kawę, co prawda kiepską, robustę, ale zawsze coś, a drugi zapraszał dziewczyny i w dziesiątkę zdarzało nam się tańczyć w pokoju. Był radiowęzeł, Karin Stanek, Czerwono-Czarni, kabaret, czasami potańcówka w sobotę. Tutaj, gdzie teraz jest „Serowiec”, mieliśmy boisko do piłki nożnej. Na placu Dominikańskim też był świetny plac do gry. Zresztą w nogę można grać wszędzie, szaleliśmy w rozgrywkach między akademikami.

Pewnego wiosennego dnia do akademika przyszła dziewczyna z naszego roku. Szukała kogoś, kto pomoże jej rozwiązać ćwiczenie. Wyglądała zjawiskowo: mini, burza ciemnych włosów i te oczy… Wytłumaczyłem jej, potem poszliśmy na lody na plac Grunwaldzki. To był maj 1970 roku, Wyścig Pokoju. Podarowałem jej bukiecik niezapominajek. Od tego czasu jesteśmy razem, pobraliśmy się na ostatnim roku studiów.

Zdjęcia z archiwum prof. Jana Biliszczuka

Za długoletni związek z Politechniką też już należałby się Panu medal.

W ubiegłym roku dostałem! Zacząłem pracę w Zakładzie Mostów Instytutu Inżynierii Lądowej w 1972 roku jako asystent.

W epoce przedkomputerowej korzystaliśmy z maszyny do obliczeń, na korbkę i z suwaka logarytmicznego, wymyślonego jeszcze w XVIII wieku. Doktorat robiłem już z pomocą słynnej „Odry”, wymyślonej we Wrocławiu: komputery wielkości szaf stały w klimatyzowanym pomieszczeniu w D-2. Do lat 70. obliczanie mostów było naprawdę żmudne i skomplikowane. Rysunki były robione ręcznie.

Każdy projekt trzeba było narysować ołówkiem na kartce, a potem panie wykreślały go tuszem na kalce. Błędy wydrapało się żyletką. Panie kreślarki były niesamowite, zwłaszcza taka jedna, która potrafiła cały czas mówić, wyskoczyć na zakupy i precyzyjnie wykreślić całą płachtę na czas.

Zanim most się obliczy, najpierw trzeba go wymyślić. Nietypowe projekty stały się Pana znakiem rozpoznawczym.

W Polsce 90 procent to proste konstrukcje, taki wiadukt nad autostradą, zwykła beleczka. Oczywiście most przede wszystkim spełnia funkcję użytkową, dla pieszych, rowerzystów czy zmotoryzowanych, ale warto, żeby wnosił do otoczenia dodatkową wartość. W latach 70. i 80. powstawały głównie mosty z prefabrykatów, typowe i nietrwałe. Za Gierka władza wymyśliła, że nadzór jest niepotrzebny, bo wykonawca sam siebie kontroluje. A jak nie ma kontroli, to robi się na skróty. Dlatego na trasie „gierkówki” z Warszawy do Katowic już po piętnastu latach trzeba było naprawiać wiadukty.

Zaszaleć się wówczas nie dało - brakowało materiałów i technologii. Dziś jest lepiej, ale projektanci są pod dyktatem przedsiębiorców, którzy chcą szybko, tanio i prosto. Dlatego liczę głównie na miasta, bo prezydentom zależy, żeby piękniały. Zawsze budujemy mosty dla pana starosty; jesteśmy zależni od inwestora, którego trzeba przekonać także do bardziej odważnych pomysłów.

Ważniejszy jest lider czy zespół?

Mamy zdolnych inżynierów, ale nie każdemu Najwyższy dał iskrę. To tak jak z kobietami: jedna założy cokolwiek i wygląda świetnie, a inna wyda fortunę na ciuchy i tylko budzi zdziwienie. W Polsce są trzy tysiące inżynierów mostowych, którzy potrafią zrobić mosty typowe. Mnie interesują obiekty nietypowe i tutaj liczy się wizja. Ktoś musi ją narzucić i przekonać zamawiającego. Jednak bez dobrego zespołu nic się nie zrobi. Mosty to dyscyplina zespołowa. Projekt mostu Rędzińskiego zawiera 1300 rysunków wielkości stołu. Do tego musi być grupa ludzi, którym lider rozdziela robotę, analizuje, czuwa. Lubię robić ferment, każdy proponuje jakąś koncepcję. A potem najczęściej wybieramy moją (śmiech).

Czego most nie lubi?

Zbyt wielu kolorów, najwyżej dwa. Oczywiście nie chodzi o to, żeby wpadać w skrajności: w PRL-u mosty były szarobure i to też nie jest dobre. Jednak konstrukcja ma przemawiać samą czystą formą, a nie falbankami. Najczęściej sięgam po kolor czerwony, zwłaszcza na autostradach, żeby przełamać monotonię drogi. Most powinien wyglądać jak broszka uzupełniająca całość.

Jak kładka nad Dunajcem, która łączy Polskę i Słowację, znakomicie wpisana w otoczenie.

To nowatorska konstrukcja w skali światowej, z drewna klejonego. Przerzuciliśmy ją między naszymi Sromowcami Niżnymi a słowackim Czerwonym Klasztorem.

W piśmie słowackich architektów ukazał się potem pochlebny artykuł, w którym napisano jak to genialnie wymyślono, bo pylon jest pochylony w kierunku Słowacji - tak jakby gospodarz stojący na progu chaty zapraszał Słowaków do Polski. No, nie wpadłbym na takie skojarzenie... W pewnym momencie po wybudowaniu kładki było trzech bohaterów Podhala: Janosik, Kostka-Napierski i ja. Proszę zapytać właściciela kiosku z gazetami koło kładki (śmiech). Słowacy też chwalą się tym mostem.

prof_biliszczuk-zdjecie_4.jpg

Słowem, łączy Pan narody.

W Łęknicy przerzuciliśmy most na Nysie Łużyckiej, między Polską a Niemcami. Teraz pracujemy w pobliżu Bogatyni, na styku Polski, Czech i Niemiec - układamy kładkę między trzema państwami. To wszystko robi moje biuro, które prowadzę razem z doktorem Jerzym Onysykiem, świetnym projektantem.

Udało się Panu połączyć karierę uczelnianą z prowadzeniem własnej firmy.

Zespół Badawczo-Projektowy Mosty-Wrocław stworzyliśmy w 1994 roku właśnie po to, żeby móc realizować własne pomysły. Pierwszym spektakularnym zadaniem było podniesienie 18 wiaduktów na autostradzie z Wrocławia w stronę Legnicy. Wcześniej betonowa nawierzchnia jezdni została podwyższona o 12 centymetrów i trzeba było podnieść także te istniejące mosty, żeby ciężarówki się pod nimi zmieściły. Bardzo ciekawa robota, jak układanie klocków lego. I to przy ciągłym ruchu na autostradzie! Opasaliśmy też stalową „sznurówką” Halę Stulecia, która wymagała wzmocnienia.

Lubię takie wyzwania. Mam dwie wizytówki, uczelnianą i firmową. Na Zachodzie, głównie w Niemczech, większość profesorów ma swoje biura projektowe.

U nas to nieczęste.

A przecież sens istnienia nauk technicznych jest taki, żeby polski traktor czy samochód był coraz lepszy. Innego sensu istnienia nauk technicznych nie ma. Co innego matematyk czy fizyk, oni pozostają w sferze teorii; ale nie technik. Korzystamy z dokonań dziedzin podstawowych, stosujemy je, żeby uzyskać jakąś rzecz praktyczną. To inżynierowie stworzyli świat, w którym żyjemy. Często pytam, czy można być chirurgiem teoretykiem. Ja wolałbym trafić w ręce takiego, co operuje i ma 98 procent sprawności niż takiego, co napisał książkę o operowaniu, a nigdy nie miał skalpela w ręku. Niestety, obecny model uniwersytetów idzie w tym niepożądanym kierunku. Znam profesorów z mojej dziedziny, którzy nie mają uprawnień budowlanych; mogą jedynie się zajmować dydaktyką.

Nie każdy wytrzyma psychicznie projektowanie.

To prawda, bo to jest podejmowanie ryzyka, odpowiedzialności zawodowej i osobistej. I to w branży, która jest wypadkogenna. Brałem udział w kilku procesach jako ekspert, to trudne sprawy. Zawsze muszę mieć 200 procent pewności. W Stanach Zjednoczonych sędzia musi mieć licencjat z budownictwa, żeby sądzić w takich sprawach. U nas tak nie jest, trzeba wszystko objaśniać, ale pewnych problemów prawnicy nie są w stanie zrozumieć.

Kiedy w Krakowie podczas budowy mostu Zwierzynieckiego spadło rusztowanie, które było źle zamontowane i robotnicy zostali poturbowani, proces ciągnął się dwa lata. Przez ten okres jeździłem do Krakowa jako ekspert i wysłuchiwałem zeznań: „Pracowaliśmy w kołysce”, mówi robotnik. „Jaka znowu kołyska?”, irytuje się sędzia. Podczas procesu związanego z mostem Rędzińskim sędzia zapytała mnie: „A dlaczego ten pylon taki cienki?”. Odparłem: „Na wysokich szpilkach też nie jest łatwo, ale za to, jak noga wygląda!”. Przyzna Pani, że to dobre porównanie, most jest smukły i zgrabny. Ale sędzia chciała mnie ukarać za obrazę sądu.

Policzył Pan kiedyś mosty we Wrocławiu?

Szacuję, że jest ich nawet 400, ze wszystkimi wiaduktami i kładkami. 170 jest w ewidencji Zarządu Dróg i Utrzymania Miasta, PKP ma 70 mostów i wiaduktów, Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad – 40… Policzę dokładnie na emeryturze.

Wyobraża Pan sobie siebie w tej roli?

No nie bardzo…

Zdjęcia z archiwum prof. Jana Biliszczuka

Pracoholik?

Żona twierdzi, że tak. W czerwcu 2018 roku zabrałem ją na kolację do Paryża: rano wylot, potem szalone popołudnie i wieczór w Paryżu, następnego rana powrót. Podzielam pasję mojej żony do podróżowania. Najbardziej interesuje ją Daleki Wschód: Chiny, Indochiny i Indie; namawia mnie na kolejną wyprawę w tamten region. Z europejskich miast najbardziej lubimy Paryż i Porto.

A zwykły dzień? Rano wychodzę z psem, karmię kota domowego i trzy ogródkowe, jadę na uczelnię, potem do mojej firmy i załatwiam sprawy. Wracam na obiad do domu i dużo czytam. Książki nie mieszczą się już w moim gabinecie; jestem miłośnikiem historii i kibicem sportowym.

A ten pracoholizm?

O, tu jest kalendarz na ten rok: w styczniu zawodowy wyjazd do Wiednia, w marcu do Drezna, w kwietniu do Stambułu, w maju Kraków, w czerwcu Poznań, we wrześniu Nowy Jork, w październiku Porto… Działania trzeba planować, bo inaczej inni zdecydują za nas. I trzeba sobie wytyczać cele na poszczególnych etapach życia.

Jakie będą Pana kolejne?

Ponoć wszystko warto robić tak długo, dopóki ma się do tego entuzjazm. Dydaktyka w obecnym systemie kształcenia nie wzbudza we mnie emocji; może jeden wykład, dwóch doktorantów. Ostatnie aktywne lata chciałbym przede wszy- stkim wykorzystać na promocję polskiej inżynierii za granicą, bo to jest bardzo zaniedbane. Japonia, Niemcy, Francja, Anglia, USA czy Wietnam przywiązują wielką wagę do promocji własnych osiągnięć, natomiast nasze środowisko nie. Wstyd mi przed kolegami z zagranicy, więc sam piszę. Mam na koncie kilkanaście książek, z których najważniejsza to „Mosty podwieszone”. Planuję następne.

Z ostatniej - „Mosty w dziejach Polski” - dowiedziałam się, że bitwę pod Grunwaldem wygraliśmy właśnie dzięki mostowi.

W szkołach o tym nie uczą, a to arcyciekawe. To most łyżwowy, czyli z łodzi ustawionych bok do boku i połączonych drewnianym pomostem. Rodzaj mostu pontonowego. Według kroniki Jana Długosza przerzucono go w pół dnia. To było naprawdę wielkie osiągnięcie polskiej inżynierii mostowej w średniowieczu. Dzięki niemu wojska Jagiełły błyskawicznie przeprawiły się na prawy brzeg Wisły i zaskoczyły Zakon Krzyżacki.

Pasjonuje mnie historia mostów, bo pozwala spojrzeć na historię kraju z innej perspektywy. Rzeczpospolita Obojga Narodów - potężne państwo, a wybudowaliśmy tylko jeden duży most, w Warszawie w 1573 roku. Rozbiory -  mówi się o nich tylko negatywnie, a przecież zaborcy integrując nasze zagarnięte ziemie z własnymi, lepiej rozwiniętymi gospodarczo, przyczynili się do ich rozwoju przemysłowego. Mosty są wizytówką kraju i świadczą o jego poziomie gospodarczym. Czytam wiele na ten temat.

Pocztówki poszerzają tę wiedzę?

O tak, mam ich 400, wyłącznie z mostami z Polski i Kresów. Wyszukuję w antykwariatach, w internecie. Bardzo lubię tę przedstawiającą most przez Wartę w Poznaniu z dopiskiem: „Droga Kazimiereczko, myślę, że się spotkamy w środę”, z 1913 roku. Nie wiadomo, czy do spotkania doszło i co z niego wyniknęło. Koneserzy cenią takie rzeczy.

Zresztą proszę zauważyć, że nie ma u nas współczesnych pocztówek z mostami. Są tylko te historyczne, na których widać, że we Wrocławiu mamy najpiękniejsze w Polsce stare mosty.

Obrosły legendami, choćby tą o samobójstwie architekta mostu Grunwaldzkiego, który nie wytrzymał napięcia przed próbą obciążeniową.

To jeden z mitów: Richard Plüddemann rzeczywiście zmarł przed ukończeniem dzieła, ale z powodu ciężkiej choroby. Grunwaldzki, o którym napisałem z kolegami osobną książkę, wcale nie był w swojej epoce ani tak nowatorski, ani tak wielki, jak się uważa. Stał się jednak architektoniczną ikoną miasta. Ma dla wrocławian wartość emocjonalną i historyczną, zwłaszcza, że dziś mostów o takiej konstrukcji zostało na świecie niewiele. Szkoda tylko, że zawsze mówi się o Plüddemannie zapominając o inżynierach Alfredzie von Scholtzu i Erneście Günthlu, twórcach projektu wykonawczego. Natomiast koncepcja mostu pochodzi od Martina Mayera i Roberta Weyraucha.

Zdjęcia z archiwum prof. Jana Biliszczuka

Jak długo przetrwają zabytkowe wrocławskie mosty? Na ile lat były obliczone?

To jest dobre pytanie. To tak, jak ze starym człowiekiem. Ma 90 lat – ile jeszcze pożyje? Lekarz odpowie, że nie wie.

Dziś mamy narzędzia do szacowania trwałości, nasi poprzednicy takich nie mieli. Zresztą pół wieku temu, kiedy byłem na studiach, mówiono nam, że beton ma same zalety i tylko jedną wadę: że jest wieczny. Dziś wiemy, że i on podlega korozji tak samo, jak inne materiały, może poza złotem. Na świecie przyjmuje się, że średnio most wytrzyma 100-150 lat. Nie wiem, jak będzie z naszymi staruszkami.

Przyjdzie moment, że Grunwaldzki czy Zwierzyniecki znikną z miejskiego krajobrazu?

Moim zdaniem tak. Niektórych mostów nie da się przystosować do współczesnych wymagań, bo zostały zaprojektowane na niższe od wymaganych dzisiaj obciążenia. Grunwaldzki był sprawdzany na obciążenie tłumem, czyli pochód ludzi na całej jego długości oraz na walec parowy o wadze 18 ton. Dziś jeżdżą po nim pojazdy, które ważą kilka razy więcej. Przetrwa na pewno Tumski, bo chodzą po nim tylko piesi i jeżdżą nieliczne samochody kurii.

Kłódki zakochanych mu nie zagrażają?

Policzmy: Tumski ma jakieś 6 metrów szerokości i 60 metrów długości, 6 razy 60 to jest 360 metrów kwadratowych, powiedzmy 400 dla uproszczenia. Na każdym metrze stoją cztery osoby, każda po sto kilo, czyli obciążenie tłumem to 400 kilogramów na metr kwadratowy. Czyli może udźwignąć 160 ton. A te kłódki to ledwie dwie tony. Ciężar miłości nie jest groźny.

Jest Pan uważany za człowieka sukcesu, autorytet. Co było dla Pana lekcją pokory?

Błędy biorą się z niewiedzy albo zbytniej pewności siebie. Moim błędem było to, że zostałem w 2000 roku rzecznikiem odpowiedzialności zawodowej w Polskiej Izbie In- żynierów Budowalnych. To działa jak prawdziwy sąd. Musiałem podejmować decyzje o stawianiu zarzutów kolegom, musiałem co tydzień być w Warszawie, a przede wszystkim zaniedbałem sprawy zawodowe. Na A4 pojawiły się problemy z wiaduktami, które projektował mój zespół; trzeba było je poprawić. Po trzech latach zrezygnowałem z rzecznikowania.

Nie obawia się Pan, że kiedyś to Panu wytkną błędy?

Nie ma rzeczy niezawodnych, statystycznie jeden most na sto tysięcy może się zawalić. Każdy most w Polsce jest sprawdzany pobieżnie co trzy miesiące, a raz w roku ocenia się stan poszczególnych elementów i przyznaje ocenę, jak w szkole. Średnia ocena wszystkich mostów, które są w gestii Generalnej Dyrekcji Dróg i Autostrad to około 3,50, co oznacza, że mosty są bezpieczne.

Zdjęcia z archiwum prof. Jana Biliszczuka

A te podlegające administracji lokalnej?

Te mają średnią ocenę poniżej trójki i to jest niepokojące. Co do projektów naszego biura - myślę, że wykonaliśmy je dobrze i można je bezpiecznie eksploatować, ale z czasem podlegają degradacji, jak każde urządzenie techniczne. Za 20 lat czy 30 trzeba będzie je remontować. Bardzo przestrzegam procedur i jestem odporny psychicznie. Wiem, że wystarczy jedno potknięcie i można wszystko stracić. Nie przeżywam porażek i nie skaczę z radości po kolejnym sukcesie.

Nawet takich jak Rędziński, dzieło życia?

Gdyby 20 lat temu ktoś powiedział mi, że będę budował takie mosty – nie uwierzyłbym. Proszę spojrzeć, najlepsze fachowe pisma japońskie, rosyjskie, anglojęzyczne piszą o Rędzińskim. Był pokazywany na kilku konferencjach i nominowany do nagrody fib 2014, to Oscar dla konstrukcji betonowych przyznawany przez Fédération Internationale du Béton.

Rekordzista w kilku kategoriach.

Tak, najwyższy pylon i najdłuższy żelbetowy most podwieszony w Polsce oraz w swojej klasie największy na świecie.

Dużo zdrowia Pana kosztował?

Sama budowa nie, ale to, co potem… Procesy wciąż się toczą, z Mostostalem. Mam jednak satysfakcję, że pozostawiam we Wrocławiu coś wyjątkowego. Przecież do mniej więcej 2000 roku w naszym mieście nie zbudowaliśmy niczego, co by dorównywało klasą dziełom starych mistrzów, takim jak Hala Stulecia czy most Grunwaldzki. Dopiero w ostatnich latach pojawiło się Narodowe Forum Muzyki, Afrykarium, Skytower czy węzeł przesiadkowy koło stadionu. Rędziński wpisuje się na tę listę. Dał mi poczucie spełnienia zawodowego.

Co więcej, ludzie, którzy byli związani z tym mostem, są cenieni w świecie. Młody polski inżynier Janusz Tadla pracował na Rędzinie, napisałem mu rekomendację dla tureckiej administracji drogowej i nadzorował potem podwieszany most nad Eufratem. Mam gorzką satysfakcję, że dla administracji tureckiej czy australijskiej moja rekomendacja jest wystarczająca, a dla polskiej – nie.  Usłyszałem od ministra: „Żadnych bizantyjskich mostów jak Rędziński budować już nie będziemy”. A mnie stawianie prostych wiaduktów już nie interesuje. Projektowanie ma być przygodą. Ciągle mi mało, ale będę się powoli wycofywał. Trzeba oddać pole młodym.

Pozostawia Pan dobrych następców?

Przyjęliśmy na uczelnię wyselekcjonowanych, wybitnych ludzi i zapewniliśmy im kontakt ze światem. Oni są na znacznie wyższym poziomie niż my, kiedy byliśmy w ich wieku. Nasi doktoranci jeżdżą na konferencje do Brazylii, Japonii, Korei; są rozpoznawani. Ale czy oni to wykorzystają? Żaden z nich się jeszcze nie habilitował. Może mieli za dobre warunki? Wszystko mieli podane. Chcesz jechać do Nowego Jorku? Proszę bardzo.

Prowadzi Pan dziennik?

Moja przeszłość? Życie profesora jest nudne, nie ma o czym pisać. Za to mój syn namówił dziadka, żeby zaczął pisać pamiętnik. Mój ojciec, który ma 97 lat, zapalił się do tego, kupiłem mu taki gruby notatnik i mówię - pisz. Pyta, jak zatytułować. Najlepiej „Moje życie”, odparłem.

Ojciec był na moście Rędzińskim, ale ponieważ sam kiedyś wybudował most, ciągle daje mi rady. Nieraz zastanawiam się, co by było, gdyby nie wysłał mnie do technikum. Wie Pani, że większość naszych profesorów pochodzi ze wsi lub z małych miejscowości?

Zdjęcia z archiwum prof. Jana Biliszczuka

Co daje napęd, który pozwala wyjść dalej, osiągnąć więcej? Próżność, ambicje, rywalizacja?

Chyba chęć wybicia się, porównanie z innymi. Przed 60-tką byłem w moim technikum na zjeździe klasy. Budynek technikum, który kiedyś wydawał mi się ogromny, teraz jest jakiś niewielki. Wychowawca pyta, co kto robi: jeden jest rencistą, drugi rencistą, kolejny też… Dla mnie to był stres. Gdzie ja przyjechałem? Przecież najlepsze dopiero przede mną.

Rozmawiała Aneta Augustyn.

Galeria zdjęć

Politechnika Wrocławska © 2024

Nasze strony internetowe i oparte na nich usługi używają informacji zapisanych w plikach cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na używanie plików cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki, które możesz zmienić w dowolnej chwili. Ochrona danych osobowych »

Akceptuję