TWOJA PRZEGLĄDARKA JEST NIEAKTUALNA.

Wykryliśmy, że używasz nieaktualnej przeglądarki, przez co nasz serwis może dla Ciebie działać niepoprawnie. Zalecamy aktualizację lub przejście na inną przeglądarkę.

 

Wrocławskie domy jednorodzinne z okresu PRL pod lupą. Czym mogą nas zachwycić?

Osiedle przypominające te w Skandynawii, wyjątkowe przeszklone domy z atrium czy zespół budynków zaprojektowanych nietypowo, w układzie dywanowym – wszystkie te miejsca możemy obejrzeć we Wrocławiu. I wszystkie powstały w okresie PRL. Przyjrzała im się architekt Zuzanna Napieralska, a jej doktorat na ten temat zyskał nagrodę Ministra Rozwoju.

grabiszyn1.jpgWrocław – w którym 80 proc. tkanki mieszkaniowej uległo zniszczeniu podczas drugiej wojny światowej – w powojennych dekadach był wielkim placem budowy. Powstawały tu tysiące mieszkań, a od lat 50. do końca 80. w mieście zbudowano także kilkadziesiąt różnych zespołów zabudowy jednorodzinnej, stawianych przez spółdzielnie mieszkaniowe i zrzeszenia budowlane. Ich architekturze przyjrzała się w swojej pracy doktorskiej dr inż. arch. Zuzanna Napieralska z Wydziału Architektury PWr. Jej dysertacja została doceniona przez Ministra Rozwoju nagrodą w konkursie na najlepsze rozprawy doktorskie w dziedzinach architektury i budownictwa, planowania i zagospodarowania przestrzennego oraz mieszkalnictwa. Promotorem pracy była prof. Elżbieta Przesmycka.

Rozmowa z dr Zuzanną Napieralską* z Katedry Urbanistyki i Procesów Osadniczych

zuzanna_napieralska_foto.jpgLucyna Róg: Muszę się przyznać, że kiedy przeczytałam o temacie pani pracy, pomyślałam: „po co badać tak brzydkie budynki?”. PRL-owskie budownictwo jednorodzinne kojarzyło mi się przede wszystkim z jednakowymi jasnymi „klocami”, jakich pełno w naszych miastach. Pani pokazała, że domy z tego okresu mogą zachwycać.

Dr Zuzanna Napieralska: – Jak już się tak przyznajemy, to może wytłumaczę, że początkowo mój doktorat miał być o takich właśnie obiektach-kostkach, ale w kontekście ich modernizacji. Chciałam pokazać, co można w nich zmienić, żeby wyglądały dobrze. Myślałam o tym, żeby uzmysłowić ich właścicielom, że nawet w takich „klocach” może tkwić potencjał, że mimo (często) siermiężnych rozwiązań materiałowych te obiekty mają w sobie trochę modernistycznego charakteru, który po prostu trzeba wydobyć.

Co się więc zmieniło?

Mieszkaliśmy wtedy na osiedlu sąsiadującym z Wojszycami i Ołtaszynem. Moje dzieci były dużo mniejsze i zabieraliśmy je na długie spacery po okolicy. Dało mi to okazję do przyjrzenia się – tak na spokojnie – całym zespołom zabudowy jednorodzinnej, które powstawały w PRL. Zachwycaliśmy się nimi, ja i mój mąż. Co rusz pokazywaliśmy sobie któryś z budynków sprzed kilkudziesięciu lat, mówiąc: „o tu to mógłbym/mogłabym mieszkać”. Spodobała się nam ta niska, nieduża zabudowa, otoczona sporą ilością wysokiej zieleni. Do tego wszystkie te osiedla są przemyślane, kompletne, co pozostaje w kontraście do części dzisiejszych deweloperskich założeń, które według mnie są bez duszy – ściśnięte na małej przestrzeni i nie przewidują miejsca na zieleń czy rekreację dla mieszkańców .

Zaczęłam więc szukać tych dawniejszych zespołów zabudowy jednorodzinnej, przyglądać się im dokładniej – temu kiedy je stawiano, jakie rozwiązania w nich zastosowano itd. I kiełkowała we mnie myśl, że warto byłoby je opisać skatalogować, zestawić i pokazać, w jaki sposób powstawały, by uświadomić wrocławianom, że to bardzo ciekawa architektura. Do tej pory nikt tego nie zrobił. Badacze architektury skupiali się raczej na budownictwie wielorodzinnym albo przedwojennych willach.

biskupin2.jpgDo tego niezwykle interesujące jest to, jak te domy stawiano. W Polsce Ludowej najważniejsza była wielka płyta, budownictwo dla mas. Chodziło o to, żeby wybudować jak najszybciej, jak najtaniej i jak najwięcej – bo na ogromną skalę brakowało lokali mieszkaniowych. Budownictwo jednorodzinne traktowano jako drugorzędne. Powstawało na zasadzie oddolnych inicjatyw – ludzie tworzyli przyzakładowe zrzeszenia albo spółdzielnie czy inne kooperatywy budowlane, by razem wystarać się o teren pod budowę, projekt i materiały budowlane, a potem doglądać samego procesu stawiania domu.

Skojarzenia z modną dzisiaj ideą cohousingu, czyli wspólnego budowania domów z przyszłymi sąsiadami, są dość oczywiste.

Myślę, że pod wieloma względami taki model był pierwowzorem cohousingu. Przy czym cohousing opiera się na zasadzie wolności wyboru – połączenia się w grupę, by razem zbudować, a potem zamieszkać w obiekcie czy obiektach, w których każdy ma przestrzeń prywatną, a do tego może też korzystać z uzgodnionych wcześniej przestrzeni wspólnych – o czym przed laty raczej nie myślano. Przede wszystkim jednak kilkadziesiąt lat temu ludzie po prostu nie mieli wyjścia – w inny sposób nie dało się postawić domu, trzeba się było zrzeszyć czy się chciało, czy nie. Budowa takiego budynku wymagała wtedy ogromnego zaangażowania. Ale i na pewno wzmacniała przyszłe sąsiedzkie stosunki, bo ludzie z domów obok od początku nie byli anonimowi.

newsletter-promo.png

Musiała pani przekopać się przez ogrom dokumentów i planów, żeby przygotować swój doktorat. Nikt do tej pory nie zebrał informacji o wrocławskich domach jednorodzinnych z czasów PRL w jednym miejscu.

biskupin4.jpgNa początku byłam przerażona, bo nie mogłam znaleźć żadnych danych, czegokolwiek od czego mogłabym zacząć. Spółdzielnie, które budowały poszczególne domy, bardzo często rozwiązywały się po zakończeniu budowy. Nie było więc przy nich jednostki, która przechowywałaby archiwalne dokumenty związane z tymi obiektami na potrzeby np. przyszłych remontów – tak jak dzieje się w przypadku spółdzielni administrujących blokami. Pukałam do rad wrocławskich osiedli, pisałam do niezliczonej liczby archiwów, aż w końcu skierowano mnie do archiwum przy wrocławskim urzędzie miejskim. Tam wystarczyło już, że podałam konkretne adresy budynków, jakie mnie interesowały, i dostawałam całe taczki teczek. Oczywiście spora część z tych dokumentów zupełnie mi się nie przydała, bo były np. planami przyłączy do działki, ale spędzone tam godziny bardzo się opłaciły. Znajdywałam prawdziwe perełki – oryginalne projekty i rysunki, zapisy i uzgodnienia dotyczące tych budynków…

Ale jak znajdowała pani same domy? Zna pani tak dobrze miasto?

Skądże! Urodziłam się tutaj, ale chyba nie sposób znać od podszewki każde wrocławskie osiedle. To pewnie zabrzmi mało poważnie – szukałam tych budynków, godzinami przemierzając miasto w Google Street View. Kiedy natrafiałam na coś intrygującego, zapisywałam adres i jechałam na miejsce. Pomagali też znajomi, którzy podpowiadali, że mieszkają obok ciekawego domu albo właśnie wczoraj obok takiego przejeżdżali.

Spośród wszystkich obiektów, jakie pokazała pani w swojej pracy, na mnie największe wrażenie wywarły domy z luksferami z Karłowic. Też pomyślałam: „Tutaj mogłabym mieszkać”.

karlowice3.jpgW ogóle się nie dziwię – zdjęcie, które zamieściłam, świetnie oddaje to, co chciał osiągnąć w tym miejscu jego architekt Andrzej Karp. W latach 60. przygotował tam projekt całkiem sporego zespołu domów atrialnych, czyli takiego, w którym każdy z budynków miał plan kwadratu, a w środku małe atrium. Każdy mieszkaniec miał więc swój niewielki prywatny ogród czy choćby dający wytchnienie kawałek zieleni oraz dużo światła, bo domy miały sporo przeszkleń. Ich elewacja jest prosta, wykończona tynkiem mineralnym malowanym na biało. Karp użył różnych materiałów w elementach wykończenia: kominy są obłożone okładziną kamienną, podmurówka jest z cegły, a strefę wejściową zaznaczono poprzez okładzinę z płytek ceramicznych. To parterowe domy z pokojem stołowym, trzema niewielkimi sypialniami i węzłem kuchenno-sanitarnym oraz garażem. Architekt sporządził nawet roboczy projekt autorskich mebli wbudowanych, które miały być integralną częścią wnętrz.

karlowice1.jpgMuszę jednak panią rozczarować – te domy wcale nie są takie idealne. Z całego planowanego założenia zrealizowano tylko kilka obiektów, bo były wykonywane z kiepskich materiałów – jak to w tamtych latach… Do tego miały bardzo specyficzną stolarkę okienną i drzwiową, w ogóle niestypizowaną, a to wiązało się z problemem jej pozyskania. I nie zapominajmy o tym, że te budynki są bardzo małe. W tamtych latach ludzie dostawali jak najmniejsze działki pod budowy domów, bo państwo niechętnie je przydzielało na budownictwo jednorodzinne. Mało tego, system kredytowy służył nawet temu, by zachęcać do stawiania mniejszych domów. Ci, którzy decydowali się na zbudowanie obiektu o powierzchni użytkowej do 85 m kw., mogli liczyć na dwukrotnie wyższy kredyt niż ci, którzy postanowili zamieszkać na większej przestrzeni. W praktyce więc liczył się każdy metr domu, a atrium w środku budynku „zabierało” tę powierzchnię z jego wnętrza. W latach 70. Tadeusz Bełz zmienił więc ten projekt – to nadal miała być zabudowa atrialna, ale atria były łączone z czterech liter „L”, czyli było to jedno atrium przedzielone na krzyż ścianami. Architekt wyniósł też budynki powyżej poziomu terenu, wykorzystał lepsze materiały i poprawił izolacyjność. To już jednak nie był ten urok…

Który zatem jest pani faworytem?

oporow_1.jpgZdecydowanie kolonia domów jednorodzinnych na osiedlu Oporów! Zaprojektował ją w 1974 r. dr Leszek Konarzewski na bazie wspólnego projektu konkursowego z dr. Andrzejem Poniewierką. To rzadki przykład zabudowy dywanowej – nie zobaczymy zbyt wiele takich założeń na świecie. Budynki powstawały tam na planie układu, który nawiązywał do splotu dywanu. Można więc powiedzieć, że jest tam pewien rytm tych obiektów. Zaprojektowano je pod różnymi kątami i jak się spojrzy na projekt, to – ujmę to najprościej jak się da – bardzo wyraźnie widać pewien „wzorek”. Taki eksperymentalny układ był efektem poszukiwań architektów, którzy w tamtych czasach musieli intensyfikować zabudowę, bo tego od nich oczekiwano. Tutaj projektanci chcieli odejść od typowych szeregówek, próbowali więc nieco je przełamać, dodawać segmenty i tak powstał ten bardzo interesujący i wyjątkowy układ.

schemat_osiedle_dywanowe.jpg

domuprl5-1.jpgProjekt został opracowany na zlecenie Młodzieżowego Spółdzielczego Zrzeszenia Pomocy w Budownictwie Jednorodzinnym grupującego przede wszystkim pracowników Politechniki Wrocławskiej. Powstało tam 91 budynków jednorodzinnych dla około 480 mieszkańców. Układ przestrzenny tego osiedla opiera się na powtarzalnym module, czyli sięgaczu zakończonym placem i skupionych wokół niego budynkach. Sięgacz to ulica mająca jeden wyjazd. Potocznie nazywamy takie ślepymi zaułkami. Każdy z nich na tym osiedlu pełni funkcję dziedzińca gospodarczego, parkingu i terenu ze wspólną zielenią oraz – co bardzo istotne – tworzy intymną atmosferę. Mieszkańcy mają tam poczucie, że to ich miejsce, dbają więc o nie. Działa tam „monitoring sąsiedzki” – wszyscy się znają, wiadomo, kto jakim autem jeździ, kiedy pojawia się ktoś obcy. Zawsze, kiedy wchodziłam w sięgacze na tym osiedlu, czułam na sobie spojrzenia mieszkańców, zaciekawionych tym, dlaczego ktoś kręci się im pod domem.

Konarzewski zaprojektował siedem takich modułów w części południowej osiedla i sześć w części północnej. Całą kolonię tworzy dziewiętnaście grup segmentów w zabudowie szeregowej (trzy do sześciu segmentów z ciągu), trzy budynki w zabudowie bliźniaczej i dziesięć budynków wolnostojących.

oporow2.jpgBudynki są tam podzielone na dwie części – dzienną na parterze i nocną na półpiętrze, a poniżej niej znajduje się zagłębiona w terenie część gospodarcza z garażem. Założeniem architekta było zapewnienie pełnej swobody kształtowania wnętrz obu części domu i dostosowanie ich w trakcie budowy do potrzeb rodziny. Zaproponował nawet trzy alternatywy układu funkcjonalnego domu. I tak np. dla rodziny trzypokoleniowej przewidywał pokój dla dziadków z niezależnym wyjściem do ogrodu, a na półpiętrze sypialnie rodziców i dzieci. Podpowiadał także wykonanie loggi przy sypialniach, bez konieczności ingerencji w konstrukcję domu.

W każdym z trzech wariantów domu pokój dzienny jest integralny z osłoniętym z trzech stron atrium, które przechodzi w niewielki ogród za domem.

Ten projekt jest fantastyczny, naprawdę zachęcam, by mu się przyjrzeć. Zresztą nie tylko jemu. Jestem przekonana, że warto poświęcić chwilę, żeby poznać chociaż część z tych, które opisałam. Myślę, że… – i nie boję się użyć tych słów – architekci mogliby się dzisiaj nimi inspirować i sporo z tych projektów nauczyć.

To proszę opowiedzieć o jeszcze jednym, który panią zachwycił.

domyprl.jpgZanim powiem o moim numerze dwa wśród ulubieńców, to jeszcze wspomnę o innym bardzo ciekawym uczelnianym zespole zabudowy. Na Bartoszowicach – przy ulicach Baciarallego, Żaka i Braci Gierymskich –  w 1973 r. powstało założenie dla pracowników Politechniki Wrocławskiej, Akademii Wychowania Fizycznego, Uniwersytetu Medycznego i Przyrodniczego. Miały różnych architektów – stąd odmienne pomysły na bryły i układ budynków, ale motywem przewodnim wszystkich było drewno. I to jest fantastyczne! Kiedy się tam spaceruje, można odnieść wrażenie, że trafiło się do Skandynawii. Tym bardziej, że to drewno jest surowe – ciemne, niepomalowane, niezaimpregnowane. Cudo.

A mimo to numerem dwa jest inne miejsce?

Gdyby zobaczyła pani archiwalne zdjęcie Osiedla Budowlani na Partynicach, to od razu by pani zrozumiała dlaczego. Zaprojektował je w 1967 r. bardzo znany duet architektoniczny – Witold Molicki i Ryszard Spławski. To pierwsze we Wrocławiu tak kompleksowo zaplanowane bardzo duże osiedle domów jednorodzinnych w zabudowie bliźniaczej. Powstało tam 96 budynków – mniejszych i partynice2.jpgwiększych. W centralnej części osiedla architekci zaprojektowali dwa symetryczne place, rozdzielone zabudową, które są miejscem orientacyjnym w tej przestrzeni. Ten w południowo-zachodnim fragmencie pełni funkcję placu autobusowego, z przystankiem i pętlą oraz niewielkiego zielonego skweru. Drugi natomiast jest lokalnym parkingiem dla mieszkańców.

Domy mają tam bardzo proste bryły, miały być zróżnicowane materiałami elewacyjnymi i kolorystyką. W oryginalnej wersji projektu materiałem wykończeniowym elewacji był gładki tynk, malowany farbą emulsyjną w jasnoszarym kolorze. Pionowe pasy o szerokości okien, lekko cofnięte względem lica ściany, powinny być tam obłożone okładziną drewnianą lub malowane w kolorze ciemnobrązowym. Taki zabieg miał uwydatniać geometryczny podział elewacji. Całość tworzyła niesamowity klimat – widziałam to na zdjęciu. To miejsce kreowało otoczenie, w którym po prostu było estetycznie.

„Miały być”, „powinny być”… Rozumiem, że rzeczywistość zweryfikowała te założenia?

partynice3.jpgDrewno widać dzisiaj tylko na nielicznych budynkach. Zakładam też, że pewnie już w momencie powstania tych domów nie na wszystkich zostało położone, bo może części mieszkańców nie udało się go pozyskać albo uznali, że jest zbędne. Dzieło zniszczenia nastało wraz z termomodernizacją. Miejsce, w którym miało być drewno, zostało na wielu tych obiektach potraktowane jako zróżnicowana nietektoniczna elewacja – ot, jakieś tam wgłębienie. Może i widać zaplanowane przez projektanta moduły i pasy po drewnie, ale to wszystko jest „w panierce”, czyli powleczone styropianem i tynkiem. I te kolory… Aż smutno patrzeć.

Co ciekawe, w jednej z teczek w archiwum miejskim znalazłam zapisy dotyczące wprowadzania jakichkolwiek zmian w tym zespole. Można je było planować tylko od strony elewacji ogrodowej i musiały uwzględniać obie połowy bliźniaka. W przeciwnym razie mieszkańcy dostaliby negatywne odpowiedzi z urzędu na swoje wnioski o rozpoczęcie prac. To było więc bardzo nowoczesne podejście do tej przestrzeni. Niestety nie uchroniło tych obiektów przed „poprawkami”.

W doktoracie podkreśla pani, jak dużym przeobrażeniom ulega spora część budynków jednorodzinnych z tamtego okresu i że są to zmiany, które niszczą projekty tych obiektów i estetykę przestrzeni. Mieszkańcom chyba trudno dostrzec walory swoich domów?

Czasami te przebudowy są karykaturalne. Mamy np. szereg budynków przy jednej ulicy i jedne mają strome dachy, a inne są nienadbudowane. Albo PRL-owskie domy, które stają się miejskimi willami ze stylizowanymi opaskami okiennymi. Często zdarza się też kompletna zmiana układu okien w obiekcie, który przez to wygląda jakby ktoś przeprowadził na nim nieudaną operację plastyczną. I do tego jeszcze wszelkie termomodernizacje wiążące się z wprowadzeniem koszmarnych kolorów…

Nie chciałabym, żeby ktoś pomyślał, że oto postuluję, by absolutnie nic w tych budynkach nie zmieniać i marznąć tam albo męczyć się w małej przestrzeni dla samej idei. W pełni rozumiem, że te domy mają bardzo wiele mankamentów i że konieczne jest ich docieplanie czy powiększanie przestrzeni. Można jednak przeprowadzić to z szacunkiem dla przestrzeni całego osiedla i samego projektu. 

Idealnym przykładem tego, jak można z głową takie zmiany przeprowadzić, jest kolonia domów jednorodzinnych na Oporowie, od której zaczęłyśmy naszą rozmowę. Tak się składa, że jednym z mieszkańców tego miejsca jest jego architekt dr Konarzewski. W latach 90. jego sąsiedzi zapytali go o możliwości rozbudowy swoich budynków. Zaproponował im trzy warianty powiększania tych obiektów, które później sąsiedzi wykorzystali. Tworząc te projekty, dr Konarzewski wykonał m.in. analizy nasłonecznienia, żeby nowe fragmenty budynków nie zabierały innym mieszkańcom dostępu do światła – co było bardzo prawdopodobne, jako że zabudowa w tym miejscu jest dość gęsta. Podał więc konkretne wytyczne, które budynki mogą być nadbudowane i o ile metrów. Zaproponował nawet, w jakich miejscach mogłyby powstać zewnętrzne klatki schodowe, gdyby ktoś chciał taką nadbudowę jako niezależne mieszkanie.

Oczywiście mówimy tutaj o sytuacji idealnej, w której twórca założenia angażuje się w projektowane zmiany. Na innych osiedlach można jednak także dogadać się sąsiedzko i poprosić specjalistę o pomoc – z korzyścią dla wszystkich. 

W ramach swojej rozprawy ruszyła pani także z ankietami do mieszkańców badanych budynków. Czego chciała się pani dowiedzieć?

Czy tam się dobrze mieszka. Bo jedna rzecz, to obejrzeć taki dom od zewnątrz, czy nawet przyjrzeć się jego wnętrzu, przestudiować projekt obiektu i całego założenia, a zupełnie inna – posłuchać, co o życiu w tej przestrzeni myślą ci, którzy spędzili tam kilkanaście czy kilkadziesiąt lat.

Moje przypuszczenia się potwierdziły. To są dobre miejsca życia. Mieszkańcy – choć zgodnie podkreślali, że ich budynki są za małe (co jest zrozumiałe) – to jednak w większości byli zadowoleni. Cieszyło ich zwłaszcza poczucie kameralności i intymności przestrzeni, to że znają sąsiadów, że żyją w jednorodnej i harmonijnej przestrzeni. Wielu z nas może tego zazdrościć.

Rozmawiała Lucyna Róg

*Dr inż. arch. Zuzanna Napieralska -  absolwentka architektury na Wydziale Architektury PWr, gdzie obroniła doktorat „Zabudowa jednorodzinna Wrocławia z lat 50. – 80. XX wieku”. Pracuje w Katedrze Urbanistyki i Procesów Osadniczych.

Galeria zdjęć

Politechnika Wrocławska © 2024

Nasze strony internetowe i oparte na nich usługi używają informacji zapisanych w plikach cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na używanie plików cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki, które możesz zmienić w dowolnej chwili. Ochrona danych osobowych »

Akceptuję