TWOJA PRZEGLĄDARKA JEST NIEAKTUALNA.
Wykryliśmy, że używasz nieaktualnej przeglądarki, przez co nasz serwis może dla Ciebie działać niepoprawnie. Zalecamy aktualizację lub przejście na inną przeglądarkę.
Data: 27.03.2025 Kategoria: ludzie politechniki, życie uczelni
– A gdy w przyszłości będą mnie wspominać, to chciałbym, aby mówili: To był całe życie po prostu przyzwoity człowiek – mówi w okolicznościowej rozmowie prof. Andrzej Wiszniewski, rektor Politechniki Wrocławskiej w latach 1990-1996.
„Organizator strajku okupacyjnego na uczelni w stanie wojennym, usunięty ze stanowiska prorektora, internowany, skazany na dwa lata więzienia, działacz opozycji związany z Solidarnością Walczącą”. Czym dla człowieka z takim życiorysem jest odwaga?
Mogę powiedzieć, że nie wiem. Czym innym jest odwaga w tłumie, czym innym jest odwaga w walce, a zupełnie czym innym jest coś, co ja nazywam odwagą cywilną, która w moim przekonaniu, jest najtrudniejsza. To gotowość tego, by stanąć samemu przeciw niechętnemu tłumowi.
Zasadą, którą zawsze staram się zachować jest lojalność. Na przykład nie atakowałem ludzi w momencie, gdy tracili władzę.
Nigdy nie zdarzyło się Panu zawieść samego siebie?
Bardzo wiele dobrych zasad, które kiedyś miałem, porzuciłem. Przede wszystkim ze względu na egoizm. Ludzie przeważnie łamią zasady ze względu na egoizm. Nie sądzi Pani? Traktuję to jako błędy. Czasami nie dają mi spać…
Tak a propos, do dziś przyjaźnię się z moim były szefem, profesorem Jerzym Buzkiem, z którym byliśmy swego czasu konkurentami do stanowiska premiera. Kiedy jest we Wrocławiu, stara się mnie odwiedzić, zjeść wspólnie kolację.
Kilka lat temu po takiej kolacji zostaliśmy wieczorem z dużą butelką whiskey. Piliśmy do czwartej rano. I mówiliśmy sobie bardzo wiele szczerych rzeczy. W pewnym momencie powiedziałem do niego: Wiesz, Jurek, jak myślę o błędach, które popełniłem, będąc w Twoim rządzie, to przez to nie mogę spać. A on na to: Ty też? On był premierem, a ja małym ministrem.
Zdradzimy trochę kuchni politycznej? Opowie Pan, jak wyglądały kulisy waszej rywalizacji?
To wszystko było bardzo barwne. Bardzo nieprzewidywalne. Odbyło się w ten sposób: AWS wygrał wybory, ale nie wygrał miażdżąco. Potrzebował Unii Wolności. Ja kandydowałem w tych wyborach do senatu. Przegrałem. W związku z tym cały szczęśliwy, zamierzałem pojechać na konferencję do Południowej Afryki.
Tuż przed wylotem przybiegł do mnie znajomy i mówi: Zadzwoń do Mariana Krzaklewskiego. Zadzwoniłem i usłyszałem: Niech pan do mnie przyjedzie. Ja mówię: Zaraz, zaraz, ja jadę na konferencję. Ustaliliśmy jednak, że rano, przed wylotem, będę w Gdańsku, a potem stamtąd polecę do Warszawy i na konferencję.
Marian był wtedy człowiekiem – powiedziałbym – pierwszym w Polsce, jeśli chodzi o decyzyjność. Powiedział mi: Pan zostanie premierem. Ja chcę, żeby pan został premierem.
Myślałem, że żartuje. Zaznaczył, że jest w tej kwestii jeszcze wiele rzeczy do ustalenia i poprosił o dyskrecję. Poleciałem do Południowej Afryki. Przedostatniego dnia pobytu w RPA koleżanka z konferencji podbiega do mnie i mówi: Jezus Maria, dziennikarze z Polski dzwonią do ciebie! Lecę do telefonu, odbieram, a dziennikarka mówi: Proszę pana, szukamy tu pana jak szpilki, bo pan zostaje premierem!
Mówię jej, że żartuje, a ona: nie, nie, pan zostanie premierem. Wszyscy uważają, że pan zostanie premierem! Wmawiałem jej, że to wszystko plotki, ale wiedziałem, że ktoś puścił farbę.
Przyleciałem do Warszawy nie tym samolotem, którym najpierw planowałem. Podobno na lotnisku był tłum dziennikarzy, a ja przyleciałem kilka godzin później. Spotkałem przyjaciół, m.in. profesora Romualda Kukołowicza, który był kiedyś doradcą prymasa Wyszyńskiego, a potem też uczestniczył w negocjacjach przy tworzeniu rządu, i on do mnie mówi: Andrzej, chciałbym, żebyś się dzisiaj spotkał z Jerzym Buzkiem, bo być może on też będzie kandydował na stanowisko premiera. Spotkaliśmy się wtedy i od razu przypadliśmy sobie do gustu.
Wszystko nadal wyglądało tak, że ja będę premierem, mimo że prosiłem Mariana i mówiłem, że mi to nie odpowiada. Jak dalece mi nie odpowiadało, zdałem sobie sprawę, kiedy zobaczyłem reakcję rodziny. Moja córka powiedziała do mnie: Tato, od razu ci mówię, że kiedy zostaniesz premierem, natychmiast wyjeżdżam z kraju. Pytam: dlaczego? A ona: Dlaczego? Bo już BOR chce odprowadzać twoją wnuczkę do przedszkola. Ja tak nie chcę żyć. Rodzina bardzo nie chciała i żona, i córka. Nawet mój pies.
Wielu ludzi w Warszawie też nie chciało. Zadzwoniła do mnie jedna z dziennikarek, pani Monika. Rozmawiamy przez telefon i ona mówi: Jak pan sobie wyobraża, że pan zostanie premierem? Pan? Gdzieś spoza Warszawy? Jak pan może w ogóle kandydować na to stanowisko? Mówię: wie pani, wielki matematyk z Politechniki Wrocławskiej, profesor Hugo Steinhaus powiedział bardzo mądre zdanie: warszawiacy nie doceniają prowincji, warszawiacy są ateistami, bo nie spotkali Pana Boga na Marszałkowskiej. Zaniemówiła, co nieczęsto się jej zdarza. I co uważam za swój sukces.
Potem było spotkanie całego klubu parlamentarnego, nocne, na Wiejskiej i każdy z członków klubu uczestniczył w nieformalnym głosowaniu. Jurek przedstawił swoją wizję premierostwa, ja przedstawiłem swoją i każdy miał prawo zapisać i wrzucić kartę z wybranym nazwiskiem do teczki. Wtedy Krzaklewski miał tak silną pozycję, że nie zrobił żadnej komisji do liczenia głosów. Powiedział, że on sam to sprawdzi. Potem napisał do mnie maila, że jednak przewagę miał Jurek Buzek. Powiedziałem: świetnie, cieszę się bardzo, uważam, że to bardzo dobrze. Obiecuję pełną lojalność.
A moja żona powiedziała do naszego psa: Limba! Wygrałyśmy! I to dobrze, że Jurek został premierem, bo ja bym już dzisiaj nie żył ze stresu. Jurek to wytrzymał.
Pan, warszawiak z urodzenia, wrócił tam na cztery lata.
Mieszkałem tam dosłownie dwa tygodnie po urodzeniu! I nie lubię Warszawy, z różnych względów. Za to Wrocław kocham nad życie, to jest moje miejsce na ziemi.
Wspomina Pan czasem dawne lata?
Czasem tak i bardzo brakuje mi dzisiaj jednej rzeczy – jedności społecznej. Ludzie są skłóceni, także w rodzinach. Idąc na przyjęcie, zaznaczają: Tylko nie ruszajmy polityki, bo zaraz zaczniemy się kłócić. Kiedyś czegoś takiego nie było.
Mnóstwo ludzi zerwało ze mną znajomość. Mnóstwo ludzi też z niepokojem patrzy, czy nie poruszę jakiegoś tematu, kiedy jestem w mniej formalnej sytuacji. Obecnie ludzie do polityki podchodzą wyjątkowo emocjonalnie. Ja staram się nie być emocjonalny, ale oczywiście, jednoznacznie jestem po określonej stronie.
Pan wciąż bardzo aktywnie wyraża swoje opinie. Nie kusi czasem Pana, by odpocząć od tego wszystkiego?
Nie potrafię! Sądzę, że na uczelni jeszcze od czasu do czasu udaje mi się zrobić coś pożytecznego. Zarówno w sensie organizacyjnym, jak również – o dziwo – w sensie naukowym. Mózg mi jeszcze całkiem nie wysechł. Porzuciłem już co prawda wykłady, ale prowadzę badania i to nawet dość intensywne, z dobrym skutkiem. Obecnie zajmuję się automatyką elektroenergetyczną. W tej dziedzinie współpracujemy z wieloma firmami, ale najsilniej chyba z berlińskim Siemensem. Mam wrażenie, że przy tych zleceniach jestem wciąż potrzebny. Chciałbym przynajmniej, żeby tak było!
Zresztą dzięki tej firmie zostałem inżynierem elektrykiem, specjalistą od zabezpieczeń.
Jak to?
Sytuacja była bardzo romantyczna. Na trzecim roku studiów, byłem na obozie dla instruktorów narciarskich w Tatrach. Tam poznałem piękną dziewczynę z Warszawy. A ja byłem biedny jak mysz kościelna! Nie stać mnie było na podróże z Wrocławia do Warszawy. Traf chciał, że jakiś czas później profesor Trojak, mój mistrz, na wykładzie ogłosił: Słuchajcie, trzeba w Warszawie zrobić badania nowego zabezpieczenia, które być może Polska kupi. Ktoś się zgłosi na jazdę do Warszawy? My oczywiście pokrywamy koszty – zaznaczył.
Czyja była pierwsza ręka w górze? Moja, oczywiście. Pojechałem do Warszawy, całe dnie robiłem badania, wieczorami spotykałem się z dziewczyną. Znajomość się pięknie rozwijała. Aparatura, którą badałem, była produkowana przez firmę Siemens. Wróciłem do Wrocławia, mój raport bardzo się spodobał profesorowi i zaproponował mi pracę asystenta. Czyli dzięki firmie i dziewczynie zostałem specjalistą zabezpieczeniowcem.
O Pana dalszej pracy zawodowej można przeczytać sporo, a jak skończyła się historia z dziewczyną?
Kiedy byłem rektorem, nieodżałowana pani Halinka, sekretarka, któregoś dnia przekazała mi list, mówiąc, że zostawił go człowiek z Ameryki. Poznałem to pismo. To był list od niej. Do dziś jesteśmy przyjaciółmi uważając, że lepiej cieszyć się z tego, że do naszego bliższego związku nie doszło, niż gdybyśmy mieli żałować, że do niego doszło.
Kiedy zaczął Pan mówić o liście z Ameryki zostawionym w sekretariacie, przypomniałam sobie tę historię o pewnym przedsiębiorcy, który chciał Pana zatrudnić, jako mówcę na pogrzeby.
Tak, on chciał wprowadzić taki amerykański styl pochówków. Potrzebował nie tylko tego, który gra na trąbce, ale również tego, który wygłasza mowy. Nie dałem się skusić. Kiedy byłem rektorem, w naszym statucie było zapisane, że kiedy umiera profesor Politechniki, to rektor jest zobowiązany do wygłoszenia przemówienia na cmentarzu.
W związku z tym robiłem to wielokrotnie, a nie znoszę mówić nad mogiłą. Nie znoszę. Dużo mnie to kosztuje, ale z drugiej strony wiem, jak to bardzo jest potrzebne rodzinom. Nie temu, który tam leży, ale rodzinie, dlatego ten zapis w statucie miał swój sens.
Zastanawiał się Pan kiedyś, co mogliby powiedzieć o Panu?
Jeśli to mnie będą odprowadzać na wieczny spoczynek (a wolę o tym nie myśleć), to chciałbym, by powiedzieli, że odszedł człowiek przyzwoity. Bowiem przyzwoitość była w jakimś sensie przewodnikiem mojego życia.
Czy to znaczy, że zawsze postępowałem przyzwoicie – no cóż, niestety nie.
Czy to przyzwoitość pchała Pana do działania?
Nie zawsze zdawałem sobie z tego sprawę. Sięgam pamięcią do marca roku 1968, gdy na Politechnice Wrocławskiej – i nie tylko – trwał strajk studencki. Ja poprzednio, choć nigdy nie miałem tego, co ktoś nazwał „ukąszeniem heglowskim”, byłem politycznie indyferentny, interesowała mnie tylko nauka i moja kariera. Ten strajk, o którym mówię, okupował gmach główny uczelni. Drugiego dnia trwania poszedłem zobaczyć, co porabiają moi studenci – elektrycy. I wtedy przyszła decyzja rektora i senatu delegalizująca strajk i nakazująca studentom opuszczenie gmachu.
Gdyby tego nie uczynili, to nastąpiłby atak ZOMO. Studenci zignorowali te groźby, a ja uznałem, że będzie skrajnie nieprzyzwoicie i tchórzliwie, jeśli ich zostawię. I całą noc spałem na podłodze w sali 314. I to nie tyle ze względu na identyfikowanie się ze studenckim protestem, ale z poczucia przyzwoitości.
To samo powtórzyło się w latach 80.?
Tak, włączyłem się do zrywu solidarnościowego nie tyle ze względu na to, że wszystko mi się w nim podobało, ale właśnie z poczucia przyzwoitości. To było szczególnie wyraźne po wprowadzeniu stanu wojennego. Uznałem, że przyzwoitość wymaga, bym czynnie zaprotestował. I dlatego współorganizowałem strajk okupacyjny na Politechnice i zostawałem wśród strajkujących do samego końca.
Sądzę, że doceniali to nawet niektórzy funkcjonariusze SB. Kiedy w początkach stycznia 1982 roku, po pięciogodzinnej rewizji zawieziono mnie do aresztu i przesłuchiwano, to po zakończeniu tej niezbyt przyjemnej wymiany zdań oficer SB powiedział do mnie: Pewnie już się nigdy nie spotkamy, ale chciałbym by pan wiedział, że jestem dumny, że mogłem pana poznać.
I dziś szczególnie mi przykro, gdy moje poczucie przyzwoitości, depczą ludzie, których w przeszłości lubiłem i szanowałem, a protestują przeciw temu wraz ze mną także ci, których kiedyś zwalczałem. A gdy w przyszłości - mam nadzieję, że dalekiej – będą mnie wspominać, to chciałbym, aby mówili: To był całe życie po prostu przyzwoity człowiek.
Nasze strony internetowe i oparte na nich usługi używają informacji zapisanych w plikach cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na używanie plików cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki, które możesz zmienić w dowolnej chwili. Ochrona danych osobowych »