TWOJA PRZEGLĄDARKA JEST NIEAKTUALNA.
Wykryliśmy, że używasz nieaktualnej przeglądarki, przez co nasz serwis może dla Ciebie działać niepoprawnie. Zalecamy aktualizację lub przejście na inną przeglądarkę.
Data: 29.09.2025 Kategoria: ludzie politechniki
„Zawsze lubiłem sytuacje, w których trzeba się z czymś zmierzyć. Najbardziej oczywiście interesowały mnie sytuacje naukowe łączenia różnych dziedzin wiedzy, jak choćby urbanistyka i elektronika” – mówi w okolicznościowej rozmowie prof. Tadeusz Zipser, pierwszy rektor wybrany w wolnych wyborach.
Już na początku przyznam się, że szczerze zazdroszczę Panu tej liczby talentów. To wręcz nieprzyzwoite, by jeden człowiek miał tyle możliwości. Mógł Pan zostać: inżynierem kolejnictwa, elektronikiem, mógł zajmować się inżynierią miejską, być architektem, a nawet artystą-malarzem czy poetą.
Ale to wcale nie znaczy, że było mi łatwiej! Wybór był naprawdę trudny, a o wyborze moich studiów, czyli architektury, zadecydował przypadek. Do ostatniej chwili się wahałem między historią sztuki i akademią sztuk pięknych. Z drugiej strony – to fakt – miałem techniczne ciągoty. Mój ojciec był profesorem kolejnictwa i od młodości siedziałem w lokomotywach. Już jako kilkulatek znałem „cztery typy stawideł”, „sześć ruchów szkodliwych parowozu”.
Ciągle pytałem mojego ojca o wszystko, a on mi cierpliwie tłumaczył. Wie Pani, parowóz to miał jeszcze duszę, a teraz te lokomotywy przypominają mi bardziej glisty i gąsienice. Inna estetyka. Ale to dygresja. Żeby dokładnie wyjaśnić tę interdyscyplinarność, muszę opowiedzieć o ówczesnej edukacji i zacząć od mojego ojca. Otóż ojciec poszedł do szkoły jeszcze w XIX wieku, mając 5 lat.
Taki zdolny?
Nie wiadomo, czy taki zdolny, ale nie wytrzymał. Zaczął na lekcji jeść jabłko, nauczyciel na niego nakrzyczał, on wstał i poszedł do domu. Wrócił, jak miał sześć lat. Poszło mu już lepiej. Szybko skończył też studia. Szybko zaczął pracować – projektował i kierował budową między innymi odcinków kolei w Galicji, a przez rok w Tyrolu. Przyszła pierwsza wojna światowa i ojciec trafił do służby kolei zmilitaryzowanej. Mam nawet jakieś jego odznaczenia.
Zaraz po wojnie wzięli go do Ministerstwa Kolei Żelaznych. Galicyjscy fachowcy byli wówczas bardzo cenieni, szybko przerzucani do Warszawy, bo tam, pod rosyjskim zaborem, nie było specjalistów. Ojciec był autorem pierwszego budżetu całej kolei polskiej po I wojnie światowej. A było dużo problemów, choćby wynikających ze scalenia zaborów.
Po lewej „uroczyste” zdjęcie trzylatka. Po prawej z rodziną i nianią Milą, 1934 (rok wielkiej powodzi w Karpatach)
W 1921 roku został sprowadzony z powrotem do Lwowa i mianowany profesorem zwyczajnym Politechniki. Zajmował się planowaniem działania sieci kolejowej w Polsce. Zatem mój ojciec przykładał do mnie i mojego o cztery lata starszego brata tę samą miarę, co do siebie. Ponieważ on szybko zaczął i nas chciał posyłać jak najwcześniej do szkoły, być może uważając, że później pójdzie nam równie szybko jak jemu. Dodatkowo z moją datą urodzenia było zamieszanie. Urodziłem się 5 września, wszędzie Pani znajdzie, że 5 sierpnia, ale to nieprawda. Kiedy ksiądz wypisywał mi metrykę, po paru miesiącach przy chrzcie, pomylił się i zamiast września wpisał sierpień. Ojciec wziął tę metrykę i chciał sprostować, ale przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Kiedy szkoła zaczynała się we wrześniu, w chwili jej rozpoczęcia nie miałbym skończonych 6 lat. Ojciec więc pomyślał, że lepiej zostawić tę datę i nie będzie kłopotu z pójściem do szkoły jako pełny sześciolatek.
I taka historia mnie rozdwoiła na początku. Zawsze byłem najmłodszy w klasie. A kiedy przyszła okupacja, Niemcy wprowadzili od razu nakaz pracy od 14 roku życia i szkolenie ogólne tylko do siódmej klasy. Po tych wszystkich perturbacjach w roku szkolnym 42/43 znalazłem się w klasie szóstej. I tu nagle przychodzi nasz wychowawca, niejaki pan Koziara, który raczej miał do nas ciągle pretensje, że się nie uczymy i oświadcza nam z kamienną twarzą: „Rada pedagogiczna postanowiła, że ze względu na bardzo dobre wyniki, należy przesunąć całą klasę wyżej, jako klasę siódmą”.
To był zabieg, który powodował, że wszyscy moi koledzy, którzy musieli iść do pracy ze względu na ich wiek, wcześniej uzyskują przynajmniej świadectwo ukończenia szkoły. Nie mogli dla mnie zrobić wyjątku w tej sytuacji, bo nie byłem najgorszym uczniem. I tak mając niespełna 13 lat, byłem już po częściowo zakończonej edukacji, absolwentem 7 klasy. Zarobiłem kolejny rok. I teraz co ze mną robić? Nie obowiązuje mnie przymus pracy. Rodzice zachodzili w głowę: teraz cały rok będzie bąki zbijał? Ale już w tym wieku miałem ciągoty artystyczne, byłem zakochany w Matejce.
I oprócz uczęszczania na komplety tajnego nauczania, zacząłem wtedy chodzić do tzw. Szkoły Przemysłu Artystycznego, która była traktowana jako szkoła zawodowa chroniąca przed pracą. To trwało zaledwie rok, bo już w ‘44 przyszli tzw. drudzy bolszewicy. I znów: co dalej? Przywrócono pełny wymiar szkoły średniej, więc poszedłem do ósmej klasy, bo skończyłem już przecież formalnie siódmą.
Po wojnie trafiliśmy do Krakowa, a mnie brakowało dwóch lat do matury systemu radzieckiego, który ma tylko 10 lat! Początkowo żadna szkoła, żadne liceum nie chciało mnie z tą radziecką szkołą przyjąć, ale ojciec „wychodził” i trafiłem do liceum im. Sobieskiego. Nie mając wyboru, trafiłem do klasy humanistycznej, musiałem odrabiać łacinę i historię Polski. Czyli jednym słowem na wojnie ja tylko zarobiłem! W sensie edukacyjnym, rzecz jasna. Efekt był taki, że jak zrobiłem maturę, brakowało mi 3 miesięcy do skończenia 17 lat!
Rodzice mogli Panu ten rok darować, na jakieś długie wakacje wysłać.
E, nie. W czasie wojny żadnych wakacji nie było! Zresztą ja też byłem trochę połechtany tą sytuacją. Urodziłem się 80 metrów od słynnej kawiarni Szkockiej, w klinice przy ul. Senatorskiej 3. To daje pewne odniesienie w życiu. Zatem nie mogło być inaczej. Myślałem już o studiach w Krakowie, ale znów pewnym zbiegiem okoliczności trafiliśmy do Wrocławia.
Chociaż Pana brat został w Krakowie.
Tak, studiował już na Wydziale Mechanicznym Politechniki Krakowskiej.
I był tenorem.
O! Janusz śpiewał jeszcze we Lwowie, chodził tam do konserwatorium, uczył się u prof. Kaczmara. Piękne czasy! Lata lwowskie są dla mnie zresztą wciąż powrotem do szczęśliwego czasu w moim życiu przed wojną i nie tracą jakoś do końca tego uroku nawet wśród okropności wojny. Wspomniałem przed chwilą, gdzie się urodziłem. Mieszkaliśmy najpierw w tzw. blokach PKO przy ul. Piłsudskiego.
Celowo mówię o blokach, nie kamienicach, bo były to trzy długie budynki posiadające po dwie, a może i trzy klatki schodowe z windami. Moja szkoła podstawowa mieściła się przy ul. Lelewela, która łukiem schodziła do nieco większej ulicy, gdzie od razu otwierał mi się widok na plecy pomnika Fredry, stojącego teraz na rynku we Wrocławiu. Dalej za nim była owa słynna kawiarnia Szkocka.
Po lewej sypię kopiec Piłsudskiego w Krakowie na Sowińcu (1935). Po prawej: te same wakacje - cała nasza rodzina na statku Orłowo-Jastarnia. Mam już zabandażowaną prawą nogę - to doprowadzi za parę tygodni do ciężkiej operacji.
Ten krajobraz się zmienił, kiedy w 1937 roku przeprowadziliśmy się do nowego domu – na krótko, bo w 1941 roku Niemcy nas z niego wyrzucili. Dom nie był wystawny, nie była to willa, raczej domek jednorodzinny z czterema pokojami, dwoma toaletami. Miał też małą, 500-metrową działkę wokół. Był skromny. Wynikało to z rachunku ekonomicznego, nie sknerstwa. Mocno wtedy oszczędzaliśmy, pamiętam, że mama odmawiała nam kupna różnych przysmaków.
Mój ojciec wcześnie został sierotą. Kiedy miał cztery lata już nie miał matki, jako ośmiolatek stracił ojca. Trafił wtedy do Lwowa, do krewnego ze strony matki. Wuj bardzo o niego dbał, sam nie miał dzieci. Był to człowiek dobrze sytuowany, wykształcony, jeden z najważniejszych lwowskich aptekarzy, mam nawet jego dyplom. Nasz rodzinny dom ojciec budował dość długo, były jakieś opóźnienia. W końcu w lecie ‘37 roku przeprowadziliśmy się.
Jak Pan wspomniał niedługo się tym cieszyliście.
Tak, niestety. Nasze nowe mieszkanie miało fascynującą lokalizację, bo w odległości 200 metrów przechodził główny europejski dział wód, między zlewiskiem Bałtyku a zlewiskiem Czarnego Morza. Zacząłem wtedy naukę w nowej szkole im. św. Marii Magdaleny, miałem nowych kolegów i jak szedłem do jednego z nich, to przechodziłem ze zlewiska bałtyckiego do czarnomorskiego. Bardzo mnie to fascynowało, kiedy poznałem już początki geografii.
Niedługo cieszyliśmy się nowym domem, mówi Pani, a przecież mieliśmy niesamowite szczęście... Te trzy bloki, w których najpierw mieszkaliśmy, były świadkami okropnych wydarzeń już w 1939 roku. W najnowocześniejszym ostatnim budynku był schron, w którym wszyscy z okolicy chcieli się schować. Już podczas pierwszego bombardowania dostał serię. Schron wytrzymał, ale wszyscy zginęli, bo zatruli się gazem. Cała nasza rodzina mogła tam być.
Pana rodzinę ominęła też tragedia na Wzgórzach Wuleckich.
Nie raz, nie dwa, zastanawialiśmy się nad tym. Zwłaszcza, że ojciec przed wojną podpadł Niemcom. Podczas wykonywania ekspertyzy po pewnym wypadku kolejowym udowodnił, że ów wypadek niemieckiego pociągu na terenie Polski był zwyczajnie niemiecką prowokacją. Nie wiadomo, dlaczego po ojca nie przyszli.
Czy to był przypadek? Czy rzeczywiście nie było go na liście? Przecież nie chodziło o sprawy polityczne – o Włodzimierzu Stożku, matematyku, mówiono, że jest totalnie apolityczny. Co im zawinił? Z kolei Stanisław Pilat, chemik zajmujący się paliwami syntetycznymi, mógł być dla nich cenny niezmiernie podczas wojny, a zginął. Wiele razy szukaliśmy logiki w tej tragedii. Nadaremnie. Może mieli na tej liście nasz stary adres.
Pamiętam bardzo dobrze ten ranek. Było już wiadomo, że były aresztowania, ale jeszcze nie było informacji o mordzie. Razem z ojcem wyszedłem na róg ulic 29 Listopada i Leona Sapiehy, gdzie umówiło się kilku lwowskich profesorów i prowadzili rozmowy o tym, co będzie dalej. Notabene, wśród zamordowanych był prof. Progulski, mój pediatra, u którego byłem jeszcze w kwietniu.
Jak Pan wspomina samo miasto?
Niewątpliwie czułem tam atmosferę akademicką. Trzeba pamiętać, że przed wojną w Polsce były tylko dwie politechniki – warszawska i lwowska. Uniwersytet we Lwowie też miał ugruntowaną pozycję naukową. Mój ojciec nawet miał jakieś wykłady w Wyższej Szkole Handlowej. Przychodzili do nas asystenci, utkwił mi w pamięci zwłaszcza jeden – Stefan Szczęsny, który był gościem proszonym czasem na obiad.
Pamiętam, że były bale, na które chodzili moi rodzice. Było też tak zwane Koło Pań, w którym żony profesorów zajmowały się m.in. dobroczynnością, organizacją różnych wydarzeń. Mama zabrała mnie kiedyś do kamienicy Szprechera na jeden z bali organizowanych dla dzieci. Miałem się na nim „dobrze bawić”. No nie wyszło. Cały wieczór przestałem za firanką, oglądając przez nią jak inne dzieci harcują. Muszę podkreślić, że byliśmy bardzo kochani przez rodziców, wychowywani – jako dzieci – bardzo czule.
Po lewej: przy wejściu do naszego domu. Nasza rodzina: Helena, Kazimierz, ja i na murku brat Janusz z psem Hultajem(1937). Po prawej: rodzina jesienią 1938 roku
Czasem czytam o „meldowaniu się” przed matką w tamtych czasach. U nas takich rzeczy nie było. Obaj mieliśmy nianie. Moja pochodziła z Rzeszowszczyzny, byliśmy bardzo zżyci i dobrze się dogadywaliśmy, bez słów. Mama opowiadała mi, że kiedy wychodziliśmy z Milą, bo tak miała na imię, na długi spacer, potrafiliśmy się do siebie ani razu nie odezwać. Podejrzewam się o lekkie zaburzenia autystyczne. Później sobie z nimi lepiej radziłem, ale kiedy byłem dzieckiem, nie znosiłem zabaw w tłumie z innymi dziećmi.
Pamiętam, że kiedyś poszedłem z mamą do domu mojej nauczycielki, specjalnie by odwołać mój udział w jakiejś wycieczce. Nie znosiłem tego typu atrakcji. Jeszcze w przedszkolu, kiedy zabrali nas na jakąś wycieczkę do parku, postanowiłem z niego uciec. Niemal w ostatniej chwili zostałem dogoniony przez wychowawczynię. To był pierwszy wielki kontrast z moim bratem...
Który był osobą bardzo towarzyską...
O tak. Kiedy tylko pojawiali się u nas goście, Janusz już ustawiał krzesła i zaczynał przedstawienie, a ja się kryłem. Mama mocno angażowała się w życie towarzyskie pań profesorowych. Przygotowywała potrawy na bale. Pamiętam wyśmienitego szczupaka przygotowywanego w długiej brytfannie. To szczegóły, jakieś urywki sytuacji, wspomnień, bo przecież byłem dzieckiem, kiedy mój ojciec był rektorem, a potem prorektorem.
To był zresztą bardzo dobry zwyczaj, że były rektor zostawał na kolejną kadencję prorektorem – w ten sposób zachowywano ciągłość władzy. I tu ciekawostka – mój ojciec, który dwa razy był rektorem, nie miał w domu telefonu. Rzecz dziś nie do pomyślenia.
Może chociaż miał samochód do dyspozycji?
Żadnego samochodu! Mieliśmy do Politechniki cztery przystanki tramwajem, a samochód służbowy – stara przedwojenna Hanza, pojawił się dopiero we Wrocławiu. Mam za to tzw. składy osobowe Politechniki Lwowskiej i widać, jaka tam była mała administracja. Byli za to zatrudnieni gońcy.
Od gońców przejdźmy z powrotem do rektorów i naukowców. Bartel, Mościcki, Steinhaus, Banach, Mazur, Ulam, Weigl – co takiego było w tym przedwojennym Lwowie, że przyciągał takie tuzy?
Po prostu taka była ówczesna Galicja. Pokażę to przez pryzmat naszej rodziny. Moja mama urodziła się w Medenicach, małym mieście nieopodal Drohobycza, a jej ojciec był urzędnikiem sądowym. Później przenieśli się przez względy służbowe do większego ośrodka – Złoczowa. Z tego Złoczowa pochodziło mnóstwo ważnych ludzi.
Do tego świetnie funkcjonowało tam wydawnictwo Zukerkandla, które wydawało pomoce szkolne na bardzo wysokim poziomie. Przy tym bardzo tanie. Było tam nawet jakieś małe towarzystwo naukowe. W takim nie za wielkim mieście! Później część z mieszkańców Złoczowa trafiała do Lwowa. A potem do Warszawy. Zatem nie było tak, że ta atmosfera akademickości, te osiągnięcia brały się znikąd. To zaczynało już kiełkować na poziomie mniejszych miast i miasteczek w Galicji.
A potem wszystko runęło. Musieliście po wojnie zaczynać życie od nowa, w innym miejscu, z innymi ludźmi.
Moja mama chyba najciężej z nas przeżywała, że musimy opuścić Lwów. Natomiast dla mnie – pomijając żal i złość, że moje rodzinne miasto już nie będzie w granicach Polski – fakt, że gdzieś wyjedziemy, był atrakcyjny. Ja nie miałem przez wojenną zawieruchę przez sześć lat wakacji.
Mój brat raz pojechał do Czarnocina do znajomych naszej rodziny, a ja ruszyłem się tyko kilka razy do Złoczowa, do siostry mojej mamy. Wylądowaliśmy więc najpierw w Krakowie, który był ogromnie przeludniony po wojnie. Właściwie wtedy plan był taki, że jedziemy do Gdańska. Nasze plany początkowo w ogóle nie obejmowały Wrocławia.
Dorobek Pana ojca był interesujący dla wielu uczelni wyższych. Nazwisko Zipser nobilitowało instytucję.
A czasem miało ją nawet w pewnym sensie ratować. Pamiętam sierpień 1947 roku, kiedy do naszego pokoiku przyjeżdżali ówczesny minister Wycech i rektor Kulczyński, namawiając mojego ojca do przeprowadzki do Wrocławia.
Czym kusili?
Proszę pamiętać, że od dwóch lat nie mieliśmy mieszkania, a mój ojciec był już po siedemdziesiątce. Ale to nie był jedyny argument. Rektor Kulczyński tłumaczył ojcu, że bez odpowiedniej kadry naukowej ówczesny twór uniwersytetu i politechniki rozpadnie się.
Po lewej: rynek wrocławski (około 1949 r.). Ja w czapce studenta Politechniki i mój brat, "gościnnie" z Krakowa. Po prawej: w czasie pierwszej zimowej Alpiniady Klubu Wysokogórskiego (Tatry,1954 rok)
A politechnice groziła likwidacja. Na pozostawiony tu przez Niemców sprzęt chętnych było wielu. Przyjeżdżały delegacje z Warszawy zainteresowane aparaturą, zwłaszcza chemiczną. Były różnego rodzaju naciski, by to wszystko przejąć i dać sobie spokój z politechniką we Wrocławiu. Zwłaszcza, że nie było tu wielu profesorów, ich w większości przechwytywały Gliwice. A bez kadry nie ma uczelni.
Ale nie chodziło przecież tylko o litery „prof.” przed nazwiskiem Pana ojca.
Nie tylko. Po dwóch kadencjach rektorskich mój ojciec miał duże doświadczenie organizacyjne i rzeczywiście szukano kogoś, kto zająłby miejsce zmarłego profesora Suchardy, czyli prorektora ds. Politechniki przy połączonych wrocławskich uczelniach. Profesor Idaszewski, autor pierwszego wykładu w języku polskim w powojennym Wrocławiu, najprawdopodobniej odmówił.
I tak rodzina Zipserów pojawiła się we Wrocławiu, a Pan trafił na architekturę.
Sam siebie przekonywałem, że pozwoli mi to być nadal zarówno blisko sztuki, jak i realizować się w rzeczach inżynierskich. Miałem mnóstwo wiedzy z historii sztuki, talent plastyczny – nie chciałem tego zupełnie porzucać. I przecież moją pierwszą pracą, zaraz po maturze, było profesjonalne oprowadzanie turystów po Wawelu.
Miałem wówczas siedemnaście lat. Był to zaledwie drugi rok po wojnie, a Wawel był jednym z symboli państwa polskiego. Ciągnęło tam mnóstwo wycieczek szkolnych. Te dzieci rodziły się przecież tuż przed wojną i w jej trakcie – trzeba im było jakoś tę Polskę pokazać. Był straszny tłok, pamiętam. Jedną grupę wypuszczałem przy Sali Senatorskiej, kolejna już czekała do oprowadzania na dole.
Skoro sam już Pan zaczął mówić o pracy, to zatrzymajmy się na chwilę przy tym temacie. Zaskakujące bowiem – jak na architekta, w końcu inżyniera – jest stwierdzenie, że „projektowanie to kwestia narracji, a nie funkcja i konstrukcja”. Czyli że to pewna opowieść.
Tak, przyjąłem taką zasadę dla swoich nielicznych projektów. Ponieważ nie istnieją dzisiaj wyraźnie obowiązujące style, wszystko jest płynne, każdy robi, co chce, ja przyjąłem zasadę, że opowieść jest zdeterminowana przez, na przykład, wezwanie kościoła, który projektuję. Trzeba odkryć symbolikę i wpisać ją w projekt. Poza tym moje projekty to są jednak domowe ciasta.
Słucham...?
To oczywiście metafora. Przecież najbardziej chwalone na wizytach są zawsze wypieki domowe, tworzone przez nieprofesjonalistów, amatorów. Ja zawsze podkreślam, że moje projekty mają charakter domowych wypieków, mają charakter amatorski. Ja się do tego przyznaję.
Zresztą nie uważam się do końca za architekta. Od początku moich studiów bardziej interesowałam się urbanistyką niż architekturą. Interesowała mnie inna skala, inne metody. Nawet przez całą moją działalność dydaktyczną na uczelni nie miałem ani razu kursu, zajęć z architektury, może zdarzyły się dwie godziny zastępstwa. Wybór studiów był w moim przypadku raczej próbą zmierzenia się z czymś niejasnym, nieskończonym, czymś, co można stworzyć na nowo.
Od lewej: jako instruktor pokazujący „technikę hakową” na przewieszonej ścianie. W głębi śledzą to m.in. Jan Cygan, Ludwik Badian (późniejsi profesorowie). Obok ja zimą pod ścianą Świnicy.
Po wojnie widziałem zniszczenia w Gdańsku, we Wrocławiu, słyszałem o zrujnowanej Warszawie. Można było się z tą niewiadomą, jaką jest tworzenie miasta, na nowo zmierzyć. Najpierw myślałem, że droga do tego wiedzie przez architekturę – że powstaną nowe pola do popisu, nowe myśli, nowe style, koncepcje. Jeszcze w Krakowie z otwartą buzią podziwiałem amerykańskie drapacze chmur, które mogliśmy oglądać w fotoplastykonie. Te budynki, mające jeszcze nieco stylu i klasy, odwołujące się do art deco, nie hołdujące zasadzie, że „mniej znaczy więcej”, dodatkowo nastawiły mnie – że tak to ujmę – fałszywie.
Moje wyobrażenia o architekturze, podsycane wykładami prof. Władysława Horbackiego w Krakowie, oscylowały wokół katedr gotyckich francuskich, angielskich, potem włoskich. To wszystko miało dla mnie wymiar pozamaterialny, było sztuką, środkiem wyrazu, właśnie narracją. A potem zderzenie i ogromny zawód. Oglądałem projekty, które dla mnie miały formy skrzyneczek i gdzie podstawowym problemem było, czy dać okno prostokątne czy kwadratowe.
I od początku zbaczał Pan z głównego nurtu: ogrody zoologiczne, kościoły, a w końcu struktura miast.
Zacząłem o niej myśleć pod koniec drugiego roku studiów. Dokładnie pamiętam towarzyszące temu poczucie olśnienia. Jechałem tramwajem numer 12 przez ówczesny plac Dzierżyńskiego, dzisiejszy Dominikański, i przyszło mi to do głowy. Nie bardzo miałem gdzie tę myśl o nowym systemie przestrzeni zurbanizowanej rozwijać, więc ją na jakiś czas porzuciłem.
Tym bardziej, że „wpadły” mi te projekty dla ogrodów zoologicznych, co było także bardzo pociągające – wszak lubiłem zwierzęta i ogólnie przyrodę. To wówczas był nowy temat, wymagający wiedzy z kilku branż, a ponieważ takie projekty zawsze najbardziej mnie ciekawiły, pochłonęło mnie to na lata.
Jednak wrócił Pan to tworzenia miasta, do inżynierii miejskiej, która przez lata była Pana pasją i – szczęśliwie – pracą. Jest Pan zadowolony z tego, jak teraz wygląda Wrocław?
Nie bardzo. Zwłaszcza przy planowaniu nowych osiedli popełnianych jest wiele błędów. Coś, co na Zachodzie było przerobione kilkadziesiąt lat temu, ba! – nawet u nas, dzisiaj przez wartość rynkową gruntów, kuleje. Nie planuje się infrastruktury, tylko stawia bloki w szczerym polu. A potem jeżdżą szambowozy, tylko samochodem można się dostać do centrum, bo autobus jeździ raz na godzinę, nie ma sklepu w promieniu kilkuset metrów.
Można powiedzieć, że miałem to szczęście, bo już podczas mojego pierwszego wyjazdu na stypendium do Holandii w 1963 roku utwierdziłem się w przekonaniu, że taki rozwój miasta nie wróży nic dobrego, trzeba to będzie poprawiać. I teraz będziemy poprawiać.
Stypendium zagraniczne w latach 60.?
Pojechałem jako jeden z pierwszych z naszego wydziału, na trzy miesiące. Było to stypendium Królowej Holandii. Trafiłem do Amsterdamu, do Biura Rozwoju Miasta.
Tam przepracowałem ponad dwa miesiące, a później wypuściłem się dalej w Europę. Dzisiaj to nie do pomyślenia, by na stypendium wywijać takie rzeczy, ale wtedy pozwoliłem sobie na zwiedzanie Francji i Anglii, dotarłem nawet do Szkocji. To naprawdę wspaniałe przeżycie. Uczy innej perspektywy, swoistego dystansu i pokory.
Kilka lat później dobrze zwiedził Pan także Pragę, ale już z innego powodu.
Tak, w ‘67 roku pojechałem pierwszy raz do swojej przyszłej narzeczonej, a potem żony, Aleny. Z którą zresztą poznałem się całkiem niedaleko, bo w Klubie Profesorskim w gmachu Politechniki.
Moja żona pochodzi z polsko-czeskiej rodziny. Jej ojcem był Jan Jenik, po którym mój drugi syn nosi imię, natomiast jej matka, z domu Kamienobrodzka, była Polką urodzoną we Lwowie. Teściowie poznali się w Jastarni na studenckim obozie żeglarskim. Ona przyjechała ze Lwowa, on z Pragi. Krótko przed wrześniem ’39 pobrali się, ale przez wojenną zawieruchę nie widzieli się kilka lat.
Od lewej: ja w 1962 roku oraz w czasie jednej z wycieczek dydaktycznych ze studentami (pod zamkiem w Niedzicy) na Spisz (czyli: na Zips)
Anegdotą jest fakt, że siedząc w klasie ówczesnej szkoły im. Marii Magdaleny, patrzyłem przez okno prosto w kamienicę, w której mieszkała wtedy moja przyszła teściowa. A kolejnym zrządzeniem losu było, że mieszkając już w Krakowie – jeszcze nie wiedząc, że mi się to przyda – zapisałem się na kurs języka czeskiego. Widzi Pani, tak się w moim życiu plecie....
Pamięta Pan pierwsze spotkanie z żoną?
O mojej żonie najpierw słyszałem. Profesor Broniewski z mojego wydziału był w dalekim skoligaceniu z Kamienobrodzkimi. Moja żona jeździła czasem do Polski i utrzymywała kontakt ze swoją kuzynką Anną, córką profesora Broniewskiego. Czasem coś słyszałem o jej kuzynkach z Pragi. Ale później, gdzieś w marcu ‘66, nas sobie oficjalnie w klubie przedstawiono.
Coś charakterystycznego?
Pamiętam, że moja żona miała dziurę w rajstopie na kolanie! Była już wtedy studentką na Uniwersytecie Karola w Pradze, studiowała polonistykę. A we Wrocławiu mieszkał jej bardzo bliski wujek – profesor Wilhelm Kamienobrodzki, chemik z Akademii Rolniczej. Sam nie miał dzieci i opiekował się Aleną i jej siostrą, kiedy były w Polsce. Coś o żonie już wcześniej wiedziałem, więc po tym spotkaniu byłem raczej, jakby to powiedzieć... zdecydowany.
Szybko. Oczarowała Pana.
No widać jakieś zauroczenie było. Kiedy kolejny raz przyjechała do wujostwa, zabrałem obie siostry do Krakowa. Później, jesienią ‘66 roku ja pojechałem do Pragi, żeby po raz pierwszy zobaczyli mnie jej rodzice. A potem to już jeździliśmy do siebie regularnie, nawet na Boże Narodzenie.
I przyszedł ‘68 rok.
Ale najpierw moja żona 28 października ‘67 przyjechała do Chorzowa jako tłumaczka z turystami. Pojechałem do niej na spotkanie. Nie mieliśmy dużo czasu, bo jeszcze tego samego dnia wycieczka wracała do Czechosłowacji, więc poszliśmy tylko na pieczarki. Oni pojechali do Pragi, a ja do Wrocławia. Pamiętam, że wieczorem słuchałem radia i dowiedziałem się, że były zamieszki studenckie w Pradze tego dnia. I to był prawdziwy początek Praskiej Wiosny.
W lutym ‘68, podczas przerwy semestralnej, byłem w Pradze. Działo się tam sporo, zmieniała się władza, czuć było odnowę. Zabrałem stamtąd gazety i mówiłem o tym na uczelni, robiąc sobie – wielokrotnie potem powtarzaną – opinię „czeskiego agenta”. W wakacje znów pojechałem do Czech. Nocowałem w altance pod Pragą i już pierwszej nocy obudziły mnie silniki samolotów. Pomyślałem sobie: ależ oni mają ruch na tym lotnisku! Jak potem się okazało, przyjechałem dziewięć godzin przed inwazją „zaprzyjaźnionych wojsk”.
Od lewej: po obronie doktoratu. Przyjmuję gratulacje od Adama Taborskiego, lekarza weterynarii w ZOO wrocławskim... i od mojego promotora prof. Tadeusza Wróbla i recenzenta prof. Kazimierza Sembrata (1960)
Sąsiad, który przyleciał w piżamie, wezwał mnie do telefonu, teściowie kazali mi wracać do miasta. Idę więc sobie polną drogą do zakładu, w którym pracowała Zofia, moja przyszła szwagierka. Pamiętam odgłosy strzałów z karabinu, pamiętam, że w radiu, które słyszałem z otwartych okien, mówili, że ostatni raz puszczają hymn czechosłowacki. Na witrynach sklepowych widziałem flamastrami wypisane napisy antyradzieckie. Zostałem wtedy w Pradze dwa tygodnie. Zrobiłem trochę zdjęć z demonstracji, które przywiozłem do Polski, podpisałem deklarację poparcia dla Czechosłowaków jako „Inżynier ze Śląska”.
Mój list, który wysłałem do Wrocławia, że ze mną wszystko w porządku, nie doszedł, więc moja matka nie wiedziała, co się ze mną dzieje. Zatelefonować, choć mieliśmy już telefon, się nie dało. W sumie nie wiem dlaczego.
Legendy krążą o tym Państwa telefonie.
Był u nas od ‘63 roku, czyli od mojego stypendium w Amsterdamie. Oczywiście, wiele lat wcześniej składałem wnioski, które odrzucano. Nic o tym nie wiedząc, 16 sierpnia, już po stypendium, przyjeżdżam do Warszawy. Stamtąd dzwonię do mojego bliskiego kolegi, Andrzeja Hulanickiego, późniejszego profesora matematyki, proszę, by poszedł poinformować moją rodzinę, że jestem już w Polsce cały i zdrowy. A on na to: „Dlaczego nie zadzwonisz sam? Przecież masz już telefon!”
Co prawda, był to tak zwany telefon towarzyski, czyli było na jednej linii dwóch abonentów, ale tak, mieliśmy telefon. Ledwo się znalazłem za granicą, już założyli! Tak na wszelki wypadek, żeby móc podsłuchiwać nasze ewentualne rozmowy.
Tym razem im się nie udało, ale później i owszem.
Podczas stanu wojennego, miałem takie przedziwne sytuacje i najścia różnych funkcjonariuszy, którzy pod nieraz idiotycznymi pretekstami odwiedzali mnie w mieszkaniu, ewidentnie zakładając urządzenia podsłuchowe, a potem – kiedy już nie byłem ciekawym do inwigilacji – nawet je jawnie usuwając.
Jak mnie uświadomił kiedyś kolega elektronik, skoro przyszli wymontować – to musiało być bardzo drogie urządzenie, wielorazowego, że tak powiem, użytku. Nie mogli tego zrobić pod naszą nieobecność, bo moja mama wówczas była już cały czas w domu, więc wymyślali różne idiotyczne powody tych najść.
Jak Państwo to znosili?
Takie były czasy, to nie były nasze jedyne problemy czy komplikacje w życiu rodzinnym. Moja żona z dziećmi przecież co kilka tygodni jeździła do Pragi. Nie chciała się zrzec czechosłowackiego obywatelstwa, bo nie mogłaby odwiedzać swoich już coraz starszych rodziców. Moje dzieci, już będąc niemowlakami, miały wyrobione paszporty i kursowały w te i z powrotem. Te jej podróże trwały aż do 2002 albo nawet... 2003 roku.
Od 1971 to szmat czasu. Jestem pod wrażeniem Państwa determinacji.
Do tego czasu wciąż była w Polsce na wyjazdach turystycznych. Mogła zostać w Polsce tylko kilka tygodni, najwyżej miesiąc. Potem jechała do Pragi. Musiałem jej pisać zaproszenie, czasem w obecności notariusza, by mogła do mnie przyjechać.
Nie wyobrażam sobie, jak musiało być Państwu ciężko utrzymać w tych warunkach rodzinę...
Tak, ale jakoś wyszło. Zresztą jak mi sprzedawali mieszkanie przez te 70 lat, bo kupiłem je stosunkowo niedawno, to nieraz miałem takie „wspaniałe” rady prawników, żebym się rozwiódł, bo wtedy prościej będzie mi to mieszkanie kupić. Oczywiście, nie poszedłem na to.
Nie przepada Pan za tak zwanym pójściem na łatwiznę.
Tak, zawsze lubiłem sytuacje, w których trzeba się z czymś zmierzyć. Najbardziej oczywiście interesowały mnie sytuacje naukowe łączenia różnych dziedzin wiedzy, jak choćby urbanistyka i elektronika. Kiedy coś mnie interesuje, potrafię spędzić mnóstwo czasu nad zgłębieniem problemu.
Po lewej: jako kierownik Zakładu Urbanizacji i Planowania Przestrzennego (ok. 1975). Po prawej: w czasie inauguracji (1981)
Kiedy podejmowałem decyzję o projektowaniu ogrodów zoologicznych, musiałem poznać dość dokładnie świat fauny egzotycznej. Zwierzęta mnie interesowały, ale nie byłem specjalistą. Musiałem się wiele nauczyć. Tak, takie sprawy są szalenie interesujące.
Lubił się Pan uczyć, ale czy lubił Pan uczyć?
Myślę, że przyjemność była obopólna i studentów, i moja. Zawsze traktowałem ich z szacunkiem, nie wyrzucałem za drzwi. Wiedziałem, że dzisiaj oni przychodzą do mnie po zaliczenie egzaminu, a jutro ja mogę przyjść do nich z podaniem do urzędu. Lubiłem studentów i pracę z nimi.
Dlatego założył Pan klub wysokogórski na Politechnice?
Och, to była piękna przygoda! Choć trochę partyzancka. Było nas, założycieli, paru.
Zaczynaliście niezbyt legalnie?
W sumie tak. Klub założyłem, sprawdzając najpierw w gmachu rozkłady zajęć w poszczególnych salach. Kiedy znalazłem jakieś okienko w zajęciach czy wykładach, tam organizowałem spotkania. To były różne sale, bo „system okienkowy” trwał trzy lata. Spotkania były co tydzień, więc to była dłuższa sytuacja.
Prowadził Pan wszystkie zajęcia?
Nie, było nas więcej. Ja prowadziłem tzw. technikę wspinania, teoretyczną, rzecz jasna. Oraz topografię Tatr, bo Karkonoszami byłem rozczarowany.
Dlaczego? Miał Pan najbliżej.
Kiedy mieszkaliśmy jeszcze w Krakowie, a Wrocław był dla mnie tylko punktem na mapie, słyszałem opowieści o tutejszych górach olbrzymich, to żywcem przetłumaczone określenie z niemieckiego, które okazało się zresztą błędne. Nie znałem wówczas tak dobrze geografii i naiwnie myślałem: aha, to bliżej zachodu, bliżej Alp, tam to będą dopiero góry!
Mało tego, przy ulicy Floriańskiej w Krakowie był taki sklepik, którego lokalizację i dziś bym rozpoznał, na witrynie którego widywałem wielki afisz z napisem, że to Karkonosze. A tam typowy szwajcarski krajobraz – wysoki oblodzony szczyt i krowa. Prawdopodobnie ktoś miał zrobić afisz, pod ręką miał takie akurat zdjęcie i niezbyt się przejmując, dał obraz alpejski jako Karkonosze.
W 1946 roku również dowiedziałem się, że moja lwowska niania, Mila, wyszła za mąż i mieszka obecnie we wsi Rankowo koło Kłodzka i nas serdecznie zaprasza w odwiedziny. Zbliżało się akurat lato, więc wsiedliśmy z mamą w ToWoz, czyli pociąg towarowy z ławkami, bo nie wszędzie były już osobówki i pojechaliśmy do Mili. Byłem ogromnie podekscytowany, nawet podniecony tym, że jedziemy w te ogromne góry, czasem wyglądałem przez okno, choć jechaliśmy pociągiem nocnym, żeby cokolwiek zobaczyć.
Wjechaliśmy do tunelu w Bardzie Śląskim, więc pomyślałem sobie, że kiedy z niego wyjedziemy, to ho ho! Dopiero będą góry! Przyjeżdżamy na stację do Kłodzka, nawet trochę zwlekałem, żeby podnieść oczy, ale w końcu widzę, że tu prawie płasko, gdzieniegdzie jakieś górki niewielkie. To zupełnie nie było to, na co czekałem. Potem jeszcze stacja Krosnowice i dalej tych gór nie widać. Mieliśmy w planie wycieczkę do słynnej Kudowy. Szukałem tego górskiego krajobrazu, ośnieżonych szczytów....
Ale miał Pan marzenie!
Kolejna wycieczka w góry była z kolei do Zakopanego, które zresztą znałem z przed wojny. Zabrała mnie na nią moja przyszywana ciocia, która pracowała w krakowskim banku. Taka firmowa wycieczka dla pracowników i ich rodzin. Ciocia dzieci nie miała, więc wzięła mnie.
Była to wycieczka autokarowa, czyli wówczas ciężarówką z doczepionymi ławkami na pace. Była ładna pogoda, zobaczyłem ponownie prawdziwe góry. Zrozumiałem, że nie należy nimi gardzić i porównywać do tych „gór olbrzymich”, które wcale olbrzymie nie są. Jechaliśmy do Morskiego Oka, wtedy jeszcze można było.
Dwa pokolenia rodziny Zipserów na brzegu Wielkiego Kanionu w Arizonie, wakacje 2001 rok. Od prawej: żona Alena, syn Wawrzyniec, córka Joanna i zięć Jeff, siostra żony Zofia i syn Jan
Pamiętam, było późne popołudnie, przepiękna pogoda nad Morskim Okiem, widok na Mnicha, byłem pod wrażeniem. Tuż po maturze, po przygodzie z Wawelem, pojechałem znowu do Zakopanego, do zaprzyjaźnionej z nami od lat rodziny Karpieli. Byliśmy u nich, kiedy jako dziecko miałem operację w Zakopanem.
Okazało się, że Karpielowa nas pamięta i serdecznie zaprasza. Pojechałem do niej i mieszkałem przy rodzinie przez dwa tygodnie. Miała trzech synów, z których jeden – zabawna sprawa – zamiast chodzenia po górach marzył o czymś innym i... został marynarzem! Zatem chodziłem sobie po górach. Ruch turystyczny był już wtedy niemały. Poszliśmy razem z kuzynami z Łodzi na Czerwone Wierchy. Te wspinaczki bardzo silnie mnie wciągnęły, najczęściej chodziłem sam, coraz wyżej, coraz wyżej, ale bardzo ostrożnie.
Jeszcze więc zanim wyjechaliśmy do Wrocławia, byłem już napalony na Tatry. Martwiło mnie w tej przeprowadzce, że oddalam się od moich ukochanych prawdziwych gór. Już po pierwszym roku studiów na architekturze pod kierownictwem naszego profesora Tadeusza Brzozy, rodowitego zakopiańczyka, doszło do zorganizowania wycieczki na Podhale. Ponieważ mój brat Janusz został w Krakowie, dostałem bardzo ważne zadanie zorganizowania środka lokomocji, który zawiezie nas na Podhale. Załatwiliśmy Magirusa, taką dużą ciężarówkę z ławkami.
Zwiedziliśmy więc Podhale i Brzoza, przedwojenny taternik, chciał nas zabrać w góry. Pojechaliśmy na Kasprowy Wierch, potem schodziliśmy do Czarnego Stawu. Na Przełęczy Karb Brzoza tłumaczył, że trzeba zakosami schodzić w dół i zaznaczał, że taternicy pędzą po takich trasach. Co ja robię? Oczywiście pędzę w dół, skacząc z kamienia na kamień i zachowując przy tym równowagę. Brzoza skomentował to z uznaniem.
Na początku czerwca razem z profesor Lutmanową z Uniwersytetu zapisaliśmy się na kurs taternicki dla początkujących. Kurs miał dwa segmenty. Pierwszy to tzw. kurs kierowników wycieczek zbiorowych, a później był właściwy kurs taternictwa. Pierwszy kurs zaliczyłem, dostałem kategorię A, czyli mogłem już prowadzić wycieczkę na Świnicę na przykład. Drugi segment, który mnie bardziej interesował, był już we wrześniu.
W międzyczasie na Ganku, na północnym filarze Ganku, zdarzył się wypadek, w którym zginęli Nunberg i Woźniak. Było załamanie pogody, grad, śnieg. Poszła po nich ekspedycja poszukiwawcza, a mój kurs został odwołany, bo wszyscy profesjonaliści uczestniczyli w tej akcji. Poza tym było załamanie pogody. Poszliśmy więc z panią Lutmanową na dwie łatwiutkie drogi w skali nieco trudniejszej i to był taki mój prawdziwy początek taternictwa.
Długo ta pasja Pana trzymała? Kiedy ostatni raz się Pan wspinał?
Tak poważnie? To zależy. Czym innym jest skalna wspinaczka, czym innym alpejskie chodzenie. Byłem w Alpach na wyjeździe Klubu Wysokogórskiego, ostatnim takim wyjeździe, gdzie chodziłem, jak trzeba w rakach, z czekanem w ’65 roku, wcześniej byłem na Kaukazie.
Z jakiego powodu tak szybko Pan porzucił tę miłość?
Jak się człowiek zaczyna wspinać na pewnym poziomie, to trzeba to robić ciągle, trzeba mieć kondycję. Musiałem wybierać między byciem na uczelni, wtedy już miałem stanowisko adiunkta, a wspinaczką. Jeszcze z Krakowa można to było zrobić, ale z Wrocławia – nie bardzo. Niektórzy próbowali, ale kończyło się to często byciem tzw. wiecznym studentem.
Miałem jeszcze propozycję wyjazdu do Afganistanu, ale to było tuż przed ożenkiem. Wypełniłem jeszcze wniosek o wizę afgańską, ale już nie pojechałem.
Nie tęsknił Pan?
Wtedy zdecydowałem – albo tak, albo siak. Nie można tego robić na pół gwizdka. Ale nawet dziś potrafi nachodzić mnie tęsknota: ach żeby tak móc jeszcze być blisko skały! Jak mój syn Jan miał trzy lata, poszedł ze mną i na Giewont, i na Kościelca.
Trzylatek?!
Ale to turystyczną trasą! Trzymałem go cały czas na linie. Wtedy ostatni raz miałem w rękach linę i tę odpowiedzialność. Przy Czarnym Stawie nad Morskim Okiem, na piechotę, nie niesiony, mój syn Wawrzyniec był z całą pewnością, jak miał trzy lata. To był 1978 rok.
Fascynacja górami zaczęła się zresztą u mnie w czasach, kiedy jeszcze ośmiotysięczniki nie były zdobyte. Wciąż jawiły się jako nieznany świat. Czytałem na ten temat mnóstwo literatury, kolejne relacje osób, które próbowały wejść na te szczyty. Myślałem wtedy – zupełnie poważnie – że może mi się to przydarzy! Że to właśnie mnie się uda odkryć ten nieznany ludzkości ląd.
Później, kiedy kolejne ośmiotysięczniki zaczynały „padać”, moje emocje też osłabły. W końcu trzeba było wybrać góry czy praca. Można powiedzieć, czasem urywałem się w te góry. To były inne czasy. Mój przełożony, profesor Wróbel czasem nawet nie wiedział, kiedy znikałem na tydzień, żeby się powspinać.
Oczywiście, załatwiałem zastępstwa. Były też obozy np. Alpiniady, przygotowujące taterników polskich do wypraw w tak zwane góry egzotyczne i w nich uczestniczyłem.
Możliwy kierunek był chyba jeden?
Tak, mogliśmy liczyć jedynie na Azję. Pierwszy wyjazd był w Kaukaz w ‘57 roku, a potem były kolejne. Mieliśmy nadzieję, że później będzie można pojechać w naprawdę wysokie góry, nawet w Himalaje.
Żona nie była zachwycona Pana pasją.
Z wyraźną ulgą przyjęła, że nie pojechałem do Afganistanu. Trzeba powiedzieć, że czternaście osób, które mogę nazwać bliskimi kolegami z taternictwa, nie tylko wrocławskiego, poległo w górach. Albo lawina ich zasypała, albo spadli. Mój kolega Długosz z Krakowa spadł ze ściany...
Taki wieczny student, nie mógł się uporać z uczelnią, tak go góry wciągnęły. Okazało się, że na zawsze. Po takim bilansie, przy tym, że chciałem założyć rodzinę, nie mogłem podjąć innej decyzji. Ale tak, brakowało mi potem tej estetyki.
Odwołał się Pan zresztą do niej wiele lat później, mówiąc o związku gór i architektury.
Tak, w jednym z wywiadów powiedziałem, że w architekturze powinno się łączyć dwie poetyki: poetykę gór, kiedy widać grę na różnych planach oraz poetykę kwiatu, w której widać różne filigranowe detale.
A co Pan teraz eksploruje? Bo nie uwierzę, że nic.
Mam kilka aktywności...
... z których najbardziej pochłania Pana...?
Ciężko mi wybrać...
Jak zawsze! Tyle możliwości!
W ogóle nie rozmawialiśmy o mojej skandalicznej ścieżce.
Mówi Pan o ścieżce artystycznej?
O! To swoją drogą, to też, to pierwszy skandal. Drugi to „Respicjum...”, które napisałem, a trzeci skandal, aż wstyd powiedzieć... zająłem się koncepcjami geometrycznymi z fizyki. Każdy szanujący się fizyk powinien to do kosza wrzucić.
Trzy pokolenia rodziny Zipserów (2019)
Ja jednak, opierając się na zachętach i opinii m.in. profesora Jana Mozrzymasa, byłego rektora Uniwersytetu Wrocławskiego, który zaprosił mnie, abym wygłosił wykład rozpoczynający odnowione po kilkuletniej przerwie Studium Generale, widząc w tej mojej pracy i wyliczeniach jakiś sens, więc rozwijam je nadal.
Nie mogę tej pracy porzucić, poprawiam coś ciągle. Profesor Mozrzymas mówił mi przed śmiercią, że byłaby to swego rodzaju rewolucja, która rozpoczęła się na Studium Generale.
Byłaby to też inna rewolucja, bowiem w naukach ścisłych przyjmuje się, że rzeczy rewolucyjne wymyślane są najczęściej do 35. roku życia naukowca.
Tak, tak, słyszałem to również od mojego przyjaciela profesora Hulanickiego, matematyka zresztą, Mówił: matematyk to liczy się do 35 roku życia, później to już nic nie zrobi. No, ale ze mną to nie może być łatwo. Mam w tej książce rzeczy, które odkrywam.
Wychodzę po prostu z pewnego założenia geometrycznego, a ono mi narzuca pewne stosunki między liczbami. Nagle się okazuje, że taka formuła, nazwana stałą struktury subtelnej, o której wiadomo od dawna, że to jest liczba bez jednostek, bo tam się wszystko redukuje, zaskakująco gładko się objawia.
Nie mam pojęcia o czym Pan mówi...
Może tak powiem. W jednej z książek popularnonaukowych jest taka anegdota, że jeśli fizyk przyjeżdża na jakiś kongres i mają go znaleźć na dworcu w sytuacji, kiedy on nikogo nie zna i nikt go nie zna, mogą nawet nie znać jego nazwiska, trzeba tylko na kartce wystawić liczbę 137. Chodzi o to, że to jest właśnie odwrotność tej stałej...
To jest liczba, która nie daje spać fizykom. Nie wiedzą, skąd się wzięła. Dlatego jak gdzieś fizyk zobaczy tę, zawsze zwróci uwagę. Fermi, słynny noblista zobaczył, że w szpitalu umiera w sali 137, to był dla niego znak! Ja geometrycznymi sztuczkami, ale nie prowadzonymi z myślą, że koniecznie chcę to udowodnić, doprowadziłem do sytuacji, że przy pomocy kilku formuł, dają przybliżenie tej liczby, odwrotność 137,036. I to dwoma drogami!
Zdumiewające!
W tej chwili mam dwadzieścia stałych fizycznych, wyprowadzonych drogą geometryczną z pewnego założenia o interpretacji tak zwanej „figury niemożliwej”, na przykład trójkąt Penrose’a. Jak się człowiekowi coś takiego wydarzy, to trzyma się tego kurczowo, myśli, że to może ma sens.
Niech się ze mnie śmieją, niech uważają za wariata, ale to dla mnie jest jedna z takich rzeczy, które obecnie sprawiają mi przyjemność.
Nasze strony internetowe i oparte na nich usługi używają informacji zapisanych w plikach cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na używanie plików cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki, które możesz zmienić w dowolnej chwili. Ochrona danych osobowych »