TWOJA PRZEGLĄDARKA JEST NIEAKTUALNA.

Wykryliśmy, że używasz nieaktualnej przeglądarki, przez co nasz serwis może dla Ciebie działać niepoprawnie. Zalecamy aktualizację lub przejście na inną przeglądarkę.

 

Profesor Jan Koch: - Student w tamtych latach to był ktoś

Data: 17.11.2014 Kategoria: historia

70 LAT POLITECHNIKI WROCŁAWSKIEJ. Miałem 15 lat, gdy w 1946 wysiadłem we Wrocławiu i jestem tu do dzisiaj. Wrosłem w to miasto i uczelnię – opowiada dyrektor Wrocławskiego Centrum Transferu Technologii Politechniki Wrocławskiej

Rozmowa z profesorem Janem Kochem

Aneta Augustyn: - Jak się zostaje ślusarzem?

Profesor Jan Koch: – Na egzaminie czeladniczym dostałem zadanie – szczypce uniwersalne. Najpierw trzeba było odkuć, a potem ręcznie wypiłować. Do niedawna nawet moja żona nie wiedziała, że mam dyplom ślusarza, który sobie bardzo cenię. Wyszło na jaw kilka lat temu, podczas 80. urodzin. Wtedy po raz pierwszy pokazałem jej te papiery. Jest wielu profesorów, ale ilu jest ślusarzy, którzy zostają profesorami? Egzamin teoretyczny był prosty, ale odkuwanie trudniejsze.

Nawet dla kogoś, kto wychował się wśród kowali?

Tak, dziadkowie z obu stron zajmowali się kowalstwem, a ojciec był nawet szefem kowali w kawalerii CK armii, znał się i na podkuwaniu, i na leczeniu koni. To od dziadków i od ojca nauczyłem się, że bez ciężkiej pracy niczego w życiu nie ma. I żeby trzymać się z daleka od alkoholu i polityki. Mieszkaliśmy w Kobylnicy w województwie lwowskim, gdzie na sto numerów tylko w 17 domach byli Polacy. Reszta to Ukraińcy, kilka rodzin żydowskich. Niezła lekcja tolerancji.

Ciąg dalszy tej lekcji miał pan na Ziemiach Odzyskanych.

Tutaj to dopiero była zbieranina! Kresowiacy tak jak my, poznaniacy, biedota z Lubelszczyzny, przybysze z centralnej Polski… Tacy byli moi szkolni koledzy z gimnazjum przemysłowego przy ulicy Poznańskiej, którym opiekował się Pafawag i gdzie w drugiej połowie lat 40. uczyłem się spawania. Na koniec gimnazjum odkułem owe szczypce.

I nadal kuł pan żelazo, póki gorące…

Tak, po gimnazjum zrobiłem dwuletnie liceum przy tej samej szkole we Wrocławiu – technika pojawiły się później. Kiedy dyrektor któregoś dnia zapytał nas, kto będzie zdawał na politechnikę, od razu podniosłem rękę. Dyrektor zorganizował nam dodatkowe lekcje fizyki i matematyki, które zresztą prowadzili asystenci z tej uczelni. Politechnika była dla mnie naturalnym wyborem. Roman, mój starszy brat, przyjechał przede mną do Wrocławia i zaczął tu studia, jest z pierwszego powojennego rocznika. Było oczywiste, że jadę za nim i też będę tutaj studiował. Miałem 15 lat, gdy w 1946 wysiadłem we Wrocławiu i jestem tu do dzisiaj. Wrosłem w to miasto.

Koch 01.jpg1.

Pierwszy miejski kadr?

Jeszcze w pociągu do Wrocławia, z nosem przy szybie, wyobrażałem sobie, jak to jest w tramwajach. Jak szybko jeżdżą? Jak kupuje się bilet? Czy na każdym przystanku będą kasy? Nigdy wcześniej nie widziałem tramwaju ani dużego miasta; nawet we Lwowie nie byłem. Nastolatek ze wsi do metropolii, z Kresów na Zachód – to był szok cywilizacyjny. Wysiadłem na dworcu Nadodrze, kursowała już wtedy „jedynka”, więc objechałem miasto owym mitycznym dla mnie tramwajem. Nadzwyczajna wydała mi się Odra, olbrzymia i w samym centrum miasta. Kościoły wielkie, u nas na Wschodzie takich nie było. No i porażające gruzy. Ulicą Poznańską mogły iść ciasno obok siebie tylko dwie osoby, to był prawie tunel wśród zgliszczy. Kiedy jestem na Legnickiej, nadal widzę tamte gruzowiska, ten obraz przywarł na trwałe. Miasto tak mnie oszołomiło, że nie odczuwałem tęsknoty za Kresami. Dziś to już tylko wspomnienia... Choć pewnie słyszy pani moje zaciąganie, bo większość osób, z którymi pracowałem, miało lwowskie korzenie.

Wtedy miałem kilkanaście lat, wszystko wokół było nowe, fascynujące, ale i niepewne. Zachodnie radiostacje nadawały, że Europa jeszcze nie okrzepła, że nie wiadomo, co będzie, może nawet wojna.

Solidny zawód i wiedza były remedium na tę niepewność?

Dokładnie tak. Zdawałem egzamin wstępny w 1950. Na rok przed formalnym rozdzieleniem się połączonych dotąd Politechniki i Uniwersytetu. Egzamin był w gmachu głównym, w sali 329. Pisemny z matematyki i fizyki oraz ustny ze „świadomości społecznej”. Przedmioty ścisłe poszły gładko, ale na tym ideologicznym lawirowałem, tak żeby unikać jednoznacznych odpowiedzi. Pamiętałem, że ojciec ostrzegał mnie, żeby nie wikłać się w politykę.
Na naszym roku – to był już piąty powojenny rocznik – na 200 osób tylko dwie dziewczyny. Towarzystwo wybitnie mieszane: ktoś walczył w Powstaniu Warszawskim, ktoś dotarł z Afryki, byli reemigranci z Francji, byli nawet 30-latkowie. Dla tych starszych, którym wojna przerwała edukację, organizowano roczne kursy zawodowe, ich ukończenie oznaczało automatycznie wstęp na Politechnikę.

Pamiętam liczne wykłady w tej samej sali 329. Nie było mikrofonów, więc walczyliśmy o miejsca w przednich rzędach, żeby cokolwiek usłyszeć. Dzisiaj to ja muszę zagarniać obecnych na sali do przednich rzędów, bo teraz obstawiają tyły.
Była jeszcze edukacja poza salami wykładowymi. Mieszkałem u brata, gdzie przychodzili jego koledzy, znacznie ode mnie starsi. Na przykład profesor Tadeusz Sulima, który kilka lat spędził w Oświęcimiu. Przychodzili też koledzy brata z harcerstwa i szkoły średniej. Było sporo wspomnień, rozmów politycznych, komentarzy o studiach. Chłonąłem te dyskusje.

Mieszkaliśmy na placu Engelsa, dziś św. Macieja, gdzie można było spotkać jeszcze Żydów w jarmułkach i przez pewien czas także jeszcze Niemców. Mieszkaliśmy w kamienicy, w której mieszkał Niemiec, oficer z czasów pierwszej wojny światowej. Do dziś mam przed oczami ten obraz: starszy pan siedzi na klatce schodowej i klei torebki dla polskiego sklepikarza. Sklepik był na parterze, podobnie jak szkoła pisania na maszynie, skąd stale dobiegały awantury. Tuż przed wyjazdem w 1946 roku Niemiec zawołał mnie i brata do siebie. Powiedział, że możemy sobie zabrać jego książki. Wziąłem Karola Maya w kolorowej twardej oprawie. Historie Winnetou były moimi pierwszymi niemieckimi książkami, z których uczyłem się języka. 

Koch 07.jpg2.
 
Przydał się na wykładach?

A jakże, już na pierwszym roku. Proszę spojrzeć (profesor wyciąga z regału w swoim gabinecie pożółkły skrypt): repetytorium z mechaniki, wydane w Darmstadt w 1941 roku. Trochę się domyślałem z rysunków, a resztę sobie doczytałem dzięki lekturze Karola Maya. Z takich rzeczy się wówczas, w latach 50., uczyliśmy. Z niemieckich, które tu pozostały, z nielicznych polskich i z bratnich oczywiście. Na wrocławskim rynku była księgarnia z wydawnictwami radzieckimi, gdzie można było dostać na przykład wielotomową budowę maszyn albo podręczniki do metaloznawstwa. Cyrkle i inne przybory oraz własne notatki zostawił mi Roman.

Brat drogowskaz?

Było nas sześcioro rodzeństwa, z czego studia skończyła nasza trójka: najmłodszy Feliks, który po poznańskim konserwatorium śpiewał w Operze, ja i Roman starszy o 11 lat [emerytowany profesor PWr, były dyrektor Instytutu Inżynierii Chemicznej i Urządzeń Cieplnych – red.].

Zawsze pytałem Romana o radę, i w zwykłych życiowych sprawach, i w zawodowych. Kiedyś nie mogłem sobie poradzić z zadaniem matematycznym, pytam go, a on: „Jak to, takiego prostego zadania nie potrafisz rozwiązać?”. Mobilizował mnie takimi reakcjami. Był absolutnym autorytetem, przewodnikiem, punktem odniesienia. Często łapałem się na tym, że myślę: „A co by Roman na to powiedział?”. Właściwie szedłem jego śladami. Dziś ma 94 lata, mieszka sam, niedaleko mnie i nadal często rozmawiamy.

Wspierał mnie na studiach, bo same puszki z UNRRY z napisem „horse meat” nie wystarczały. Nie było stypendiów, trzeba było kombinować. Roman dorabiał jeszcze jako student w Państwowym Urzędzie Repatriacyjnym jako telefonista przy ulicy Pobożnego, blisko naszego mieszkania. Przeciągnął kabel i mieliśmy nawet telefon.

Ja z kolei dorabiałem później ucząc rysunku, w którym byłem dość dobry. Dyrektor szkoły średniej, w której sam się wcześniej uczyłem, wyciągnął do mnie rękę. Takie to były czasy, że ludzie naprawdę się wspierali i ja też doświadczyłem wiele życzliwości. Dyrektor zaproponował, żebym w jego szkole uczył robotników z Pafawagu, którzy rano spawali części wagonów, a popołudniami siedzieli w szkolnych ławkach, żeby dokończyć edukację. Proszę sobie wyobrazić: dojrzali spracowani mężczyźni, a przed nimi żółtodziób z dziennikiem, który sprawdza listę obecności. Byłem nieźle zdenerwowany, kiedy stanąłem po raz pierwszy przed tym audytorium. Dyrektor przedstawił mnie: „to jest student” i od razu zyskałem posłuch.

Student w tamtych latach to był ktoś.

Właśnie. Nigdy potem, przez całe dekady pracy pedagogicznej, nie miałem tak pilnych słuchaczy.
Bardzo przeżywałem każdy własny egzamin, zwykle uczyliśmy się z kolegami we czwórkę. Oblałem tylko jeden, z socjalizmu.
Większość naszej kadry wywodziła się oczywiście ze Lwowa: profesor Jan Nikliborc, fizyk, u którego nie było przepytywania, tylko dyskusje, profesor Jerzy Zawadzki, profesor Marek Zakrzewski, który wykładał mechanikę, profesor Wiktor Wiśniowski, który tak mówił o teorii maszyn cieplnych, że niewiele rozumiałem i kułem na siłę. Profesor Stanisław Bodaszewski, który dojeżdżał z Gliwic, profesor Marian Tutak, który jednocześnie był głównym konstruktorem w fabryce obrabiarek Cegielskiego w Poznaniu. Profesor Andrzej Teisseyre, Egon Dworzak, Hilary Gumienny i inni...

Nasz Wydział Mechaniczno-Elektrotechniczny był jednym z pierwszych. Z elektrotechnicznego wykształciły się potem łączność, elektronika. Z mechanicznego powstał lotniczy, który przeniósł się do Warszawy i mechanizacja rolnictwa, która przeszła do Poznania oraz obecny mechaniczno-energetyczny.

Wtedy, w latach 50., cała Politechnika mieściła się w raptem kilku budynkach, przy Wyspiańskiego, Łukasiewicza i Smoluchowskiego. Studia inżynierskie trwały wówczas trzy lata plus cztery miesiące praktyki, studia magisterskie kolejne dwa lata. Studiowałem więc pięć i pół roku, z praktyką w Fabryce Urządzeń Mechanicznych na Grabiszyńskiej, która potem przekształciła się w znany FAT, czyli Fabrykę Automatów Tokarskich. 

Koch 05.jpg3.

Życie studenckie…

…miałem bardzo skromne. Ożeniłem się dość wcześnie, już jako 21-latek. Poznałem Annę jeszcze przed wojną. Warszawianka, przyjeżdżała na wakacje do pobliskiego majątku. Wymieniała listy z moją siostrą, potem ją odwiedzała, potem i dla mnie była przychylna…

Zamieszkaliśmy na Żeromskiego, w mieszkanku, które odstąpił nam kolega. Ruina, w którą uderzyła bomba, z podłogą wklęsłą jak kołyska. Kredens trzeba było podpierać klinami, bo odstawał od ściany jak krzywa wieża w Pizie. Kredens był od brata, stół od kolegi, a metalową siatkę, wkład do łóżka kupiłem od sąsiadów z Engelsa i zataszczyłem z przyjacielem na Żeromskiego. Podparłem ośmioma cegłami i było łóżko. Bez siennika co prawda, ale przynajmniej jakoś stało.

Te studenckie lata nauczyły mnie zaradności i utrwaliły przekonanie, że zawsze można sobie poradzić. Kiedy urodził nam się syn, trzy razy dziennie wnosiłem węgiel, żeby dogrzać to kiepskie lokum. Na inne nie mieliśmy szansy, choć Białystok, który tworzył wtedy własną uczelnię, kusił inżynierów dając mieszkania. Pojechałem, obejrzałem, ale zrobiło mi się tęskno za Wrocławiem.
Żeby utrzymać rodzinę, brałem prace na boku: projektowałem różne urządzenia, m.in. cegielnię, piece do wypału porcelany w Wałbrzychu… Na dobre wsiąkłem w Politechnikę: już po trzecim roku profesor Władysław Chowaniec zaproponował mi asystenturę, potem zrobiłem magisterium na Wydziale Mechanicznym. Potem, wzorem brata, zrobiłem doktorat i habilitację badając zjawiska statyczne i dynamiczne w obrabiarkach. Obrabiarka to królowa maszyn. Zostałem profesorem w wieku 45 lat, a kiedy rektor profesor Jan Kmita zaproponował mi prorektorstwo…

Poradził się pan brata.

Oczywiście (śmiech). A on – „dlaczego miałbyś nie spróbować?”.

Pierwsze w Polsce studia Zarządzanie i Inżynieria Produkcji, które pan uruchomił okazały się strzałem w dziesiątkę.

W latach 90. zaproponowałem dwa kierunki. Pierwsza była automatyka i robotyka na Wydziale Mechanicznym, bo po licznych wyjazdach służbowych za granicę uświadomiłem sobie, że nowości w mechanice nie wprowadzi się przy pomocy tylko mechaników. Automatyzacja zaszła tak daleko, że sami nie dadzą rady; trzeba zaangażować także elektroników.

Wysłałem dwunastu studentów na roczne studia do Anglii i Niemiec, żeby potem, jako kadra asystencka, zasilili ten nowy kierunek. Natomiast zarządzanie i inżynieria produkcji, które dziś jest na niemal wszystkich politechnikach, wzięło się z przekonania, że w nowych czasach potrzebny jest nowy kierunek. Taki, który nie tylko wykształci inżyniera, ale da mu jeszcze podstawy przedsiębiorczości. Trzeba pamiętać, że zaczynał wówczas powstawać prywatny przemysł. Jeśli chcę otworzyć fabrykę długopisów, to nie tylko muszę wiedzieć, jak ten długopis zrobić, ale muszę jeszcze wiedzieć, jak go sprzedać. Był duży odzew, w dodatku podniósł się poziom, bo przyszli do nas piątkowicze.

Koch 04.jpg4.

Zupełnie nowym rozdziałem było Wrocławskie Centrum Transferu Technologii, które stworzył pan w połowie lat 90. i prowadzi do dziś.

Zaczęło się od międzynarodowego programu TEMPUS, który wprowadzałem u nas jeszcze przed wejściem Polski do Unii i dzięki któremu nasi studenci wyjeżdżali na wymianę studencką za granicę. Okazało się, że jesteśmy w wąskim gronie europejskich uczelni, które najlepiej korzystają z tego programu i Komisja Europejska wyróżniła nas spośród kilkuset projektów, które finansowała.

Uznałem, że trzeba iść za ciosem i zająć się transferem tego, co powstaje w laboratoriach. Przeniesieniem do przemysłu wyników badań naukowych. Głównie z Politechniki, choć także z innych uczelni. Wymyśliłem Wrocławskie Centrum Transferu Technologii, poszedłem do rektora, a on: jak chcesz, to rób, ale pieniędzy na to nie ma. No to postawiliśmy na samodzielność.

Do której zawsze pan namawia.

Samodzielności uczyłem się już w studenckich czasach i nadal uważam, że to się opłaca. WCTT, które zatrudnia 25 pracowników naukowych, jest częścią Politechniki, ale na własnym garnuszku. Do tego stopnia, że sami płacimy nawet za prąd czy sprzątanie. Wszyscy się dziwią, że jeszcze dajemy radę (śmiech). Nie dostajemy żadnej dotacji, ani z naszej uczelni, ani z ministerstwa. Utrzymujemy się z projektów, które przygotowujemy na przykład z Unii, z Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego, Ministerstwa Gospodarki, Polskiej Agencji Rozwoju Przemysłu, Urzędu Marszałkowskiego.

Pukamy do drzwi przemysłowców, nie tylko w Polsce. Sprawdzamy, komu można sprzedać nasze pomysły, gdzie, za ile. Robimy audyty technologiczne, wspieramy w negocjacjach handlowych, pomogliśmy w założeniu półtorej setki innowacyjnych przedsiębiorstw, radzimy, jak funkcjonować na rynkach zagranicznych. Jesteśmy ogniwem na styku biznes-nauka. Tak, żeby wiedza nie kończyła w szufladach, tylko służyła ludziom. Przez ostatnie półtora roku udało nam się doprowadzić do zawarcia umów komercjalizujących prace badawcze naszej uczelni na 2,5 mln zł.

Trzeba umieć rozmawiać z przemysłowcem, trzeba umieć ich znaleźć. Czasem zakłada się, że naukowiec, który wymyślił nowy produkt, najlepiej zadba o jego sprzedaż. Nieprawda, on nie zna się na tym. My jesteśmy właśnie od tego, żeby doradzać. Jeden z naszych badaczy chciał 50 tys. zł za swój wynalazek. Sprawdziliśmy rynek i przekonaliśmy go, że może żądać trzy razy więcej.

Wspólnie z Urzędem Marszałkowskim realizujemy projekt „Dolnośląski Bon na Innowacje”. Polega na tym, że każdy przedsiębiorca, który chce ulepszyć swoją ofertę, może próbować dostać bon wart 18 tys. zł. Za te pieniądze naukowcy pomagają w opracowaniu urządzeń, produktów czy technologii. Jeden z przykładów: prototyp urządzenia, które pozwala na całodobowe monitorowanie temperatury małego dziecka, tak żeby móc wykryć w porę stan zapalny i skrócić czas między wykryciem infekcji a podaniem leków. Opracował to człowiek z Politechniki. Skorzystała na tym mała firma z Oleśnicy. W sumie przyznano bony już 300. małym i średnim dolnośląskim firmom.

Koch 13.jpg5.

Jest wciąż wiele barier na linii biznes-nauka. Nadal za słaby popyt polskiej gospodarki na nowe technologie i bariery mentalne w świecie nauki.

Można być cenionym profesorem i mieć zerową współpracę z przemysłem. Dla wielu naukowców liczą się publikacje, konferencje, doktoranci, a nie wdrażanie pomysłów. Uważają, że to im się nie opłaca, bo jest czasochłonne, a nie liczy się w karierze naukowej. Oni szukają pieniędzy na badania, a nie na zastosowanie w praktyce. To myślenie dopiero zaczyna się zmieniać.

Między naukowcami a przedsiębiorcami jest kolosalna różnica.

Biznesmen mówi, że potrzebuje rozwiązania na jutro. Naukowiec na to, że jutro to on jedzie na konferencję, potem ma wykłady, obrony, że może za dwa miesiące. Biznesmen: panie, za dwa miesiące to ja o tym zapomnę. Albo nie mogą się dogadać co do finansów. Na początku działalności WCTT siedliśmy kiedyś we trzech: chemik, który wymyślił substancję do utylizowania szkodliwego dymu z wędzenia wędlin, producent kabin wędzarniczych zainteresowany wykorzystaniem tego pomysłu i ja. Biznesmen zaproponował określony procent od produkcji, naukowiec chciał całą kwotę z góry. Nie dogadali się i do transakcji nie doszło. Tymczasem obaj muszą zrobić krok w swoją stronę.

Czyli rozumiejący potrzebę badań przedsiębiorca musi spotkać się z przedsiębiorczym badaczem.

Właśnie. Na uczelni finansuje się badania naukowe. Zakłada się, że jeżeli coś z tych badań wyniknie, coś, co można by zastosować, to natychmiast przemysł za to zapłaci. Nie bierze się pod uwagę, że to, co stworzy naukowiec, to tylko pomysł, prototyp, który wymaga jeszcze dużej pracy nad tym, żeby znaleźć kogoś, kto chce ten towar kupić.

Naukowcy mówią: mam ważne odkrycie i nikt tego nie chce. Pytam ich wtedy: sprawdzałeś wcześniej, czego potrzebuje biznes? Nie orientują się, co w przemyśle piszczy, jakie jest zapotrzebowanie, nie mają rozeznania w ekonomii. Sęk w tym, że niektórzy ludzie nauki uważają, że jeśli coś wymyślą, to natychmiast znajdzie się kupiec, który na to czeka. A tak nie jest. Między myślą w laboratorium a gotowym produktem w sprzedaży jest długa droga.
Zwiedzałem laboratoria fabryczne na Zachodzie, m.in. w Niemczech. Pytam potem moich gospodarzy przy obiedzie: wszystko mi pokazujecie, nie macie obaw, że przeniosę pomysły do siebie? Oni: proszę pana, zanim pan dojdzie do tego etapu, to my będziemy już pracowali nad czymś zupełnie nowym. 

Koch 08.jpg6.

Myślenie naukowców zmienia się?

Tak, na szczęście. Setki naukowców Politechniki współpracuje z biznesem.

Ilu ma własne firmy?

Tego nie wiem.

Jeden z profesorów Politechniki opowiadał mi, że na Zachodzie wizytówki profesorskie często są dwustronne: z jednej strony uczelniane, z drugiej firmowe. Tymczasem jego koledzy nadal tkwią w podziemiu. Mają firmy, ale wolą o nich nie mówić.

Tak, u nas własna firma to chyba wciąż jest trochę tajemnicą. A przecież powinno się premiować kreatywność.

Jest wrodzona?

Oczywiście, inaczej tkwilibyśmy w jaskiniach. Po małych dzieciach widać najlepiej, jak są pomysłowe. Jako dorośli możemy ją rozwijać, przecież są techniki, które mogą ją usprawnić. Prowadzimy w WCTT kurs przedsiębiorczości, na którym namawiam choćby do burzy mózgów, do nawet zwariowanych pomysłów. Za mało mówi się o kreatywności. Tymczasem trzeba mieć stale nowe pomysły.

I stale stawiać sobie pytania.

Czy musi być tak, jak jest? Czy nie mogłoby być lepiej? To pytania na całe życie.
„Odważyć się na to, na co nikt się nie waży / Mówić to, czego nikt nie mówi / Myśleć o tym, o czym nikt nie myśli / Robić to, czego nikt nawet rozpocząć nie zamierza”. To, co Goethe pisał przed dwustu laty, nadal jest aktualne.
Rozmawiała Aneta Augustyn

Na fotografiach (zdjęcia pochodzą z prywatnego archiwum profesora Jana Kocha):

1. Jan Koch w szkole średniej, marzec 1949 

2. Jan Koch w 1949 roku

3. W studium wojskowym, sierpień 1952 roku

4. Rajd w Górach Świętokrzyskich, lata 50.

5. Jan Koch podczas seminarium w Karpaczu 

6. Rok 1967, w zakładach Diora w Dzierżoniowie

* Profesor JAN KOCH – dyrektor Wrocławskiego Centrum Transferu Technologii PWr, które stworzył w 1995 roku. Absolwent Wydziału Mechanicznego Politechniki Wrocławskiej, był prorektorem, dyrektorem Instytutu Technologii Maszyn i Automatyzacji, dziekanem Wydziału Mechanicznego. Wprowadził na uczelni nowe kierunki: Automatyka i Robotyka oraz Zarządzanie i Inżynieria Produkcji. Współtwórca Wrocławskiego Parku Technologicznego. Autor kilku książek i 200 publikacji w czasopismach krajowych i zagranicznych, wielokrotnie odznaczony.

Galeria zdjęć

Politechnika Wrocławska © 2024

Nasze strony internetowe i oparte na nich usługi używają informacji zapisanych w plikach cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na używanie plików cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki, które możesz zmienić w dowolnej chwili. Ochrona danych osobowych »

Akceptuję