TWOJA PRZEGLĄDARKA JEST NIEAKTUALNA.
Wykryliśmy, że używasz nieaktualnej przeglądarki, przez co nasz serwis może dla Ciebie działać niepoprawnie. Zalecamy aktualizację lub przejście na inną przeglądarkę.
Data: 13.11.2014 Kategoria: historia
70 LAT POLITECHNIKI WROCŁAWSKIEJ. Nie było prądu ani wody, a na podwórzu gmachu głównego straszył lej po bombie. Absolutnie nie wolno nam było palić lub używać otwartego ognia, bo w piwnicach istniał jeszcze cały magazyn materiałów wybuchowych
O pierwszych powojennych latach na Politechnice Wrocławskiej opowiada profesor Zdzisław Samsonowicz, jeden z pierwszych studentów uczelni.
Krystyna Malkiewicz: Przyjechał pan do Wrocławia już w lipcu 1945 roku.
Profesor Zdzisław Samsonowicz: – Zanim tu przyjechałem, pracowałem w Dębicy, w wytwórni maszyn należącej do mojego ojca. Nabrałem tam sporo doświadczenia, które mi się bardzo przydało w życiu, a zwłaszcza tu, na Politechnice. Wtedy zdobyłem też dyplom czeladniczy ślusarza. Ojciec współpracował z inżynierami budującymi Centralny Okręg Przemysłowy (COP), który przed wojną powstawał również w Dębicy, a wiele urządzeń, maszyn i konstrukcji dla powstającego tam przemysłu, było również u nas wykonywanych. Dlatego wielu inżynierów przychodziło do naszego zakładu, a ja miałem okazję z nimi rozmawiać również na tematy fachowe.
W czasie wojny Niemcy zajęli wytwórnię ojca, zlikwidowali poprzednią produkcję i polecili urządzić zakład naprawy samochodów. W tym czasie miało to również dobre strony, bo nadal tam pracowaliśmy i dostaliśmy papiery chroniące nas przed wywózką na roboty do Niemiec. W zakładzie pracowali również moi gimnazjalni koledzy, a ponieważ działaliśmy w Armii Krajowej, z wojskowych samochodów przywożonych do naprawy mogliśmy zdobywać broń i inny sprzęt dla AK. W czasie okupacji niemieckiej, pracując jako mechanik samochodowy, uzyskałem świadectwo czeladnicze. Po zakończeniu wojny w lipcu 1945 roku uzyskałem maturę na przyspieszonych kursach. W tym czasie w Krakowie przeprowadzano nabór ochotników do Akademickiej Straży Uniwersyteckiej i tam odbywały się zbiórki chętnych na wyjazd do Wrocławia. 5 lipca otrzymałem świadectwo maturalne, a już 15 lipca wyjechałem z Krakowa do Wrocławia jako członek Grupy Naukowo-Kulturalnej*, a jednocześnie jako jeden z wielu członków Uniwersyteckiej Straży Akademickiej.
1.
Co zastaliście we Wrocławiu?
Późnym wieczorem 15 lipca zajechaliśmy do zrujnowanego i jeszcze palącego się Wrocławia i zostaliśmy zakwaterowani w klinikach przy ul. Curie-Skłodowskiej. Tam pracowałem w Straży niecały miesiąc. Pewnego dnia jeden z członków Grupy Naukowo-Kulturalnej powiedział nam, że istnieje możliwość przejścia na teren Politechniki, gdzie pilnie jest potrzebna Uniwersytecka Straż Akademicka do pilnowania i odbudowy obiektu. Zgłosiło się dziesięciu chętnych. Przywitał nas „zarządzający” inżynier Dionizy Smoleński. Jak się potem dowiedziałem z jego relacji, przed wojną krótko pracował na Politechnice Warszawskiej, a następnie w wojsku, ponieważ był specjalistą od materiałów wybuchowych. Do Wrocławia został wypędzony z Warszawy po powstaniu. Tu we Wrocławiu był zatrudniony jako kuczer, który m.in. rozwoził piwo! Bardzo mu się przydała ta praca, ponieważ dobrze poznał miasto i lokalizację różnych magazynów, np. żywnościowych i materiałów budowlanych. Już 10 lub 11 maja zgłosił się do Grupy Naukowo-Kulturalnej. Tam zapytano go o zawód. Odpowiedział, że jest inżynierem chemikiem specjalności materiałów wybuchowych. Dlatego jego pierwszym zadaniem było oczyszczanie obiektów uniwersyteckich z min i innych materiałów wybuchowych. Przypadkowo spotkał swego dobrego znajomego z Warszawy, Aleksandra Szniolisa, późniejszego profesora Politechniki, który miał za zadanie uruchomić Instytut Higieny przy ul. Curie-Skłodowskiej, a mieszkał przy obecnej ulicy Smoluchowskiego. Dionizy Smoleński zajął mieszkanie sąsiednie. Zapewne dzięki temu, że mógł codziennie obserwować budynki Politechniki, zajęte przez wojska sowieckie, miał za zadanie podjęcie prób odzyskania ich części dla Grupy Naukowo-Kulturalnej. Wojskowy oddział zajmujący obiekty Politechniki był dowodzony przez kapitana Orłowa i majora Minkiewicza.
Jak to się stało, że przekazali budynki Politechniki Polakom?
Inżynier Smoleński miał dar przyjacielskiej rozmowy – negocjacji. Podobno pewnego dnia spotkał się z kapitanem Orłowem i zapytał: – A może byście oddali nam politechnikę? Orłow na to: – Nie można oddać, bo jest to ważny obiekt trofiejny (zdobyczny), gdzie podczas oblężenia była produkowana amunicja. Smoleński: – Patrz, dachu tu prawie nie ma, będzie się lało do środka, trzeba to zabezpieczyć, a my mamy na to ludzi i materiały. Okazało się, że dobrze trafił, bo zarówno Orłow, jak i Minkiewicz byli inżynierami i rozumieli, jak duże straty w laboratoriach mogą nastąpić przez zalanie wodą deszczową. Widocznie Smoleński przekonał swych rozmówców (podobno przy kieliszku). Zezwolono wejść małej grupie pracowników celem naprawy zniszczonych dachów, chociaż jeszcze nie było oficjalnego zezwolenia wyższych władz. W chwili, gdy uczelnia została oficjalnie oddana polskim władzom, Straż Akademicka została zaproszona do ochrony, porządkowania i remontu naszej przyszłej uczelni.
Kiedy 10 członków Straży Akademickiej weszło na teren Politechniki, inżynier Smoleński podczas powitania ujął nas tym, że na wstępie powiedział: – Będę od was wymagał pracy przez 24 godziny na dobę. W zamian za to nie dostaniecie nic prócz pomieszczeń do chwilowego zamieszkania, które musicie sobie sami urządzić. Przy powitaniu był również kapitan Pałka, przedwojenny oficer Korpusu Obrony Pogranicza, który miał nami dowodzić. Dwóch z nas poprowadził do miejsca, gdzie byli dwaj młodzi Niemcy pilnujący budynków, uzbrojeni w karabiny. Karabiny były bez zamków, tylko po to, żeby było widać, że są uzbrojeni. Ci dwaj chłopcy zostali zwolnieni, a na ich miejsce weszli moi dwaj koledzy już z prawdziwymi karabinami. Na terenie Politechniki mieszkały wtedy jeszcze dwie rodziny niemieckie – za Niemców uczelnia tak była urządzona, że w każdym budynku mieszkał laborant z rodziną. Smoleński od razu nam zapowiedział, że nie ma prądu, nie ma wody, wskazał, gdzie jest latryna na podwórzu i absolutnie zabronił palić, bo pod naszymi pomieszczeniami, w piwnicach, znajdował się magazyn materiałów wybuchowych. W korytarzach piwnicznych był zgromadzony trotyl i inne materiały wybuchowe, które leżały niedbale rozrzucone, czasem całkiem niezapakowane. Później pilnowaliśmy robotników niemieckich, którzy byli zatrudnieni na Politechnice. To oni porządkowali piwnice, a materiały transportowali wózkami ręcznie pchanymi aż do stawu przy ulicy Prusa i tam je zatapiali. Na szczęście nic się groźnego nie wydarzyło. Materiały te w później zostały odebrane przez jednostkę wojskową.
2.
Braliście udział w odbudowie?
Kiedy inżynier Smoleński dowiedział się, że byłem mechanikiem samochodowym, przydzielił mi funkcję kierownika transportu. Na początku transport składał się z dwóch samochodów ciężarowych, jednego ciągnika oraz samochodu osobowego. Ale na podwórzu gmachu głównego stał zepsuty, bardzo ładny samochód ciężarowy marki Borgward. W czasie wojny naprawiałem przeróżne auta. Po niemałych trudach udało mi się naprawić ten wóz. W zasadzie od tego momentu zaczęła się prawdziwa i szybka odbudowa Politechniki. Przedtem mieliśmy tylko jeden większy samochód ciężarowy, napędzany gazem drzewnym. W czasie wojny był taki okres, że wiele samochodów ciężarowych zostało zaopatrzonych w specjalny generator wytwarzający gaz przez spalanie drewna. Ten gaz zastępował benzynę, ale moc takiego samochodu była słaba i nie dało się nim wozić zbyt dużo materiałów. Gdy Borgward został uruchomiony, zaczęła się prawdziwie szybka odbudowa. Teraz można było przywozić duże ilości materiałów budowlanych z różnych miejsc Wrocławia i okolic. Zaczęła się więc ich zwózka. Ale były one poszukiwane również przez inne instytucje. Obowiązywała zasada: kto pierwszy, ten lepszy. Uniwersytet też ściągał materiały do siebie. Miał świetne wyposażenie samochodowe, którym nie dzielił się z Politechniką. Wkrótce okazało się, że dla utrzymania tempa prac konieczne jest powiększenie liczby członków Straży Akademickiej Politechniki do 22 osób. W tym czasie nie było jeszcze decyzji o uruchomieniu Politechniki we Wrocławiu. Władze Politechniki Gliwickiej usilnie się starały, aby Politechnika Wrocławska nie zaistniała. Projektowano utworzenie Śląskiego Okręgu Naukowego z istniejącą politechniką w Gliwicach, w której pracowali już profesorowie ze Lwowa.
3.
Co było momentem przełomowym?
Pewnego dnia przyjechał z Gliwic profesor Kazimierz Idaszewski – elektryk – by rozeznać możliwości przewiezienia niektórego wyposażenia laboratoryjnego do Gliwic. Kiedy profesor Idaszewski zobaczył wyposażenie wydziału elektrycznego oraz innych kierunków, był przekonany, że Politechnika Wrocławska powinna zaistnieć tak, jak to jest planowane przez pracującą tu Grupę Naukowo-Kulturalną, kierowaną przez rektora Stanisława Kulczyńskiego. Profesor Idaszewski pojechał wraz z delegacją i z rektorem Stanisławem Kulczyńskim do ministerstwa i tam tłumaczył, że jeżeli urządzenia i maszyny będą wywożone z Wrocławia, to ich duża część zostanie już podczas transportu zniszczona. Widocznie te argumenty przekonały ministra, który podjął decyzję uruchomienia Politechniki we Wrocławiu. Wieść o tym, że uczelnia niebawem ogłosi terminy zapisów, szybko rozeszła się wśród czekających na to kolegów. Wkrótce ogłoszono otwarcie bezpłatnego kursu przygotowawczego z matematyki i fizyki, na których również wykładał profesor Edward Marczewski – matematyk. Już wtedy był też profesor Hugo Steinhaus. Młodzi ludzie zaczęli się pojawiać i zjeżdżać tu z różnych stron Polski. Były to zalążki pierwszych grup studenckich. Prócz tego byli tacy, którym wojna przerwała studia na Politechnice Lwowskiej czy Warszawskiej – i oni też zaczęli przyjeżdżać do Wrocławia. Dzięki temu, że pojawili się starsi, bardziej doświadczeni koledzy, przy ich pomocy zaczęliśmy organizować życie studenckie, np. Bratnią Pomoc, AZS, który powstał, gdy jeszcze nie było ani Uniwersytetu, ani Politechniki. Już wtedy odbywały się mecze, np. siatkówki i koszykówki. Ja byłem kierownikiem sekcji motorowej.
Były wyścigi samochodowe?
Nie, ale niektórzy koledzy mieli motocykle. Zrobiliśmy nawet jeden pokaz jazdy na stadionie AZS na Zaciszu. Później, kiedy Politechnika istniała już jako uczelnia, jako przewodniczący sekcji motorowej AZS otworzyłem kursy samochodowe dla studentów, którzy pragnęli mieć prawo jazdy. Dostaliśmy jeden samochód z UNRRA, a ja byłem jedynym wykładowcą. Ten samochód nie bardzo nadawał się jako samochód szkoleniowy, więc już prywatnie wystarałem się o inny – Opel P4, który kupiłem za małe pieniądze z dyrekcji lasów. Wyremontowałem go i kursy zostały rozpoczęte. Profesor Smoleński dał mi lokal, a ja z byłych poniemieckich szkół samochodowych uzyskałem (czyli wyszabrowałem) materiały do szkoleń z teorii. Miałem wtedy przygodę, która na szczęście dobrze się zakończyła. Był rok 1946 i pierwsza grupa słuchaczy kursów już mogła zdawać egzamin. Poszedłem więc do urzędu wojewódzkiego, by zgłosić ten kurs, jako kurs AZS-u gotowy do egzaminu. A oni na to, że nie mają zarejestrowanej takiej organizacji. Dla nich szkoła samochodowa AZS nie istnieje. Załatwiający urzędnik nie chciał więcej na ten temat rozmawiać. Byłem przerażony, że zawiodłem tylu studentów – moich kolegów. Poszedłem do kierownika, który wiedział, jak bardzo będą zawiedzeni studenci. Po namyśle powiedział: – Jakoś się to załatwi. Zgłoś się jutro do Kuratorium Okręgu Szkolnego, a ja tam zadzwonię. Poszedłem tam następnego dnia, a dyrektor, który mnie przyjął, wiedział już o moim kłopocie i powiedział: – Zaraz napisz podanie o zgodę na prowadzenie prywatnych kursów samochodowych. Tak powstały Prywatne Kursy Samochodowe Zdzisława Samsonowicza. W ten sposób duża liczba studentów zdobyła prawo jazdy. Gdyby nie ten wybieg, kursy AZS musiałyby być zatwierdzone przez ministerstwo, a w tamtych czasach nie było dobrej atmosfery dla organizacji studenckich. Zorganizowana wcześniej Bratnia Pomoc też została rozwiązana.
Nie zezwalano na inicjatywy studenckie?
O Polsce przedwojennej i jej organizacjach trzeba było zapomnieć. Już zaczynano tworzyć ZMP. Duży samochód, który AZS dostał z UNRRA, też nam odebrali. Miałem wtedy dziwną przygodę. W 1946 roku miał przyjechać do Wrocławia biskup Hlond, prymas Polski. Koledzy przyszli do mnie z prośbą, by pojechać autem AZS-u, by witać prymasa na Psim Polu. Pojechaliśmy tam w przepełnionym samochodzie. Już tam była masa ludzi, a my stojąc na skrzyni samochodu mieliśmy lepszy widok. Ale wynikła z tego nieprzyjemna historia, bo jacyś ludzie nas fotografowali. Za kilka dni spotkałem na korytarzu jednego z partyjnych profesorów, który z uśmiechem zakomunikował, że mnie wyrzucą ze studiów. Byłem wtedy bardzo pewny siebie, więc pytam go, dlaczego? – Bo jesteś nawiedzonym katolikiem i wozisz kolegów na przywitanie prymasa. Już to w komitecie załatwiliśmy – odpowiedział. Przestraszyłem się i szybko poszedłem do profesora Smoleńskiego. Smoleński się zdziwił i powiedział: – Ty sobie z tego nic nie rób. Jesteś studentem i będziesz studentem. Rzeczywiście, nie zostałem skreślony z listy studentów, lecz samochód AZS-u został nam odebrany.
4.
Jakie jeszcze zadania miała Straż Akademicka?
Kiedyś profesor Smoleński spotkał czterech z nas, którzy szykowaliśmy sobie mieszkanie przy ulicy Stanisławskiego i zapytał, czemu tak późno wieczorem wracamy. Odpowiedzieliśmy o porządkowaniu mieszkania na Biskupinie. Następnego dnia zawołał mnie i jeszcze jednego kolegę, też późniejszego pracownika Politechniki i powiedział: – Smoluchowskiego 56 (a właściwie wtedy jeszcze Borsigstrasse), mieszkanie nr 8. Tu jest klucz, tam będziecie mieszkać, bo tu jesteście i jeszcze będziecie nam potrzebni w pobliżu. A do mnie: – Ty masz się zaopiekować "Dziadziem” Idaszewskim. I tak się stało. Z tego wynikła duża przyjaźń między mną a profesorem Idaszewskim, a nawet w pewnym okresie stosunki niemal rodzinne. Byłem już po ślubie. Kiedy nam remontowano mieszkanie, „Dziadzio” Idaszewski wziął nas z żoną do siebie. Jeździłem z nim też w jego rodzinne strony i musiałem być obecny na wszystkich jego imieninach, przyjęciach, czasem w gronie wielkich ludzi. On też mi zawsze powtarzał: – Musisz się uczyć, bo ty będziesz akademikiem, ty się do tego nadajesz. Dla niego „akademik” oznaczał naukowca, kogoś, kto pracuje np. w Akademii Nauk. Miałem wtedy inne dobre propozycje z przemysłu, ale pamiętając słowa profesora Idaszewskiego wybrałem pracę na Politechnice.
Można więc powiedzieć, że karierę naukową zawdzięcza pan profesorowi Idaszewskiemu?
Tak, to on zaszczepił we mnie pasję naukową. Poza tym bywając często u niego, spotykałem się z jego przyjaciółmi, wychowankami i współpracownikami. Często byli to już wybitni profesorowie. Asystenci, którzy we Lwowie pracowali u profesora, mieli przychodzić raz na miesiąc do pani profesorowej na herbatkę. Tam uczyła ich dobrych manier. Jak się herbatkę pije, jak się w rękę całuje. Było to wtedy bardzo potrzebne, a pewnie i dzisiaj też by się niektórym młodym pracownikom przydało…
Czy mieliście jakieś niebezpieczne sytuacje jako Straż Akademicka?
W tamtych czasach nocne napady i krzyki o pomoc były codziennością. Napadano na Niemców mieszkających jeszcze w okolicznych domach. Różni dezerterzy i bandyci napadali na nich nocą, a na wołanie o pomoc biegliśmy z karabinami, żeby ich przepłoszyć. Miałem też niebezpieczną przygodę, ale jeszcze zanim przeszedłem na Politechnikę. Rosjanie chcieli nam zabrać sprzęt rolniczy – taki kombajn, który był na weterynarii przy ul. Norwida. Doszło wtedy do kłótni, nieomal potyczki. Oni mieli pistolet, my też wyciągnęliśmy naszą broń. Na szczęście oni zrezygnowali i odeszli.
Trzeba się było wykazać odwagą i zimną krwią…
Byliśmy młodzi, wtedy człowiek inaczej reaguje. Poza tym oswoiliśmy się z bronią podczas wojny, bo większość z nas była w AK i braliśmy udział w Akcji „Burza”. Wtedy o tym nie wolno było mówić, bo niektórych AK-owców wyłapywali. Przeprowadzano takie akcje już na pierwszym, drugim roku studiów. Wzywali nas wtedy do RKU – Rejonowej Komendy Uzupełnień. Dawali papier i kazali pisać życiorys ze szczegółowym opisem ostatnich lat. Każdy pisał, co chciał. Nigdy oczywiście nie wspominałem o przynależności do Armii Krajowej. Odbierali te życiorysy i na tym posiedzenie się kończyło. Po jakimś czasie znowu wzywali i od nowa kazali pisać życiorys. Porównując napisane życiorysy tej samej osoby, niekiedy wyłapywali jakieś szczegóły świadczące o działalności wówczas zabronionej. Ja miałem odpis pierwszego życiorysu, który zatrzymałem dość długo… Byli tacy koledzy, którzy znikali i nikt już potem nie wiedział, co się z nimi stało. Pamiętam takich trzech, którzy znikali kolejno po sobie. Ale w tamtych czasach takie zdarzenia były częste. Wśród studentów też byli donosiciele. Nie wiadomo do końca, czy oni byli studentami. Mieli być wśród nas, mieli rozmawiać, więc większość z nas była w rozmowach bardzo ostrożna.
Jak wyglądała nauka w tych pierwszych latach?
U mnie w mieszkaniu założyliśmy koło naukowe mechaników, na którym został wybrany jego prezes. Późnym wieczorem wracał do domu, ale następnego ranka już się nie pojawił. Okazało się, że gdy wracał na Biskupin, w pobliżu ZOO, zabił go sowiecki samochód. Cały teren Biskupina był wtedy zajęty przez wojska sowieckie i nie wolno było na niektóre ulice wchodzić. Kolega mieszkał na skraju tej strefy, w willi przy ulicy Wittiga. Po nim ja zostałem wybrany na prezesa tego koła. Było to koło naukowe, ale początkowo zajmowaliśmy się również zdobywaniem takich rzeczy jak papier, zeszyty, ołówki – czyli materiałów niezbędnych do zapisu jakiejkolwiek lekcji. Zdobywaliśmy papiery z dawnych biur, zapisane z jednej strony. Na tym zapisywało się treści wykładów, ale w taki sposób, aby po przepisaniu na maszynie mógł z tego powstać skrypt. Zajmowały się tym nasze koleżanki, które pisały na maszynie i powielały na spirytusowym powielaczu. Wtedy już były na to pieniądze oraz był przydzielony papier. Tak powstawały skrypty. Gdy tylko rozpoczęły się pierwsze wykłady, wybraliśmy takich kolegów, którzy potrafili szybko notować, a najchętniej też takich, którzy już wcześniej gdzieś studiowali. To oni dostarczali pierwszy materiał na skrypt. Pamiętam taką słynną przygodę z profesorem Steinhausem, który pomylił się pisząc na tablicy wzory matematyczne. Kolega, który wykład szybko i dokładnie notował, mruknął pod nosem: – Coś mi tu nie gra. Profesor to usłyszał i powiedział: – Coś jest nie tak? Kolega się przestraszył, ale profesor nalegał. – W tym wzorze jest błąd – pokazał wreszcie student. Profesor popatrzył, poprawił, podziękował mu, a do nas wszystkich zwrócił się w ukłonie: – Bardzo przepraszam, ale ja nie jestem dzisiaj przygotowany – po czym wyszedł z sali. Byliśmy zdumieni. To był bardzo miły człowiek, dla nas niemalże koleżeński. Wierzyć się nie chciało, jak miły był dla studentów.
5.
Jakie mieliście wtedy rozrywki?
Były oczywiście potańcówki, najczęściej w lokalach Bratniaka. Na rogu ulicy Wittiga stała duża poniemiecka karczma i kręgielnia. Tam mieściła się później stołówka Bratniej Pomocy. W jej dużej sali co jakiś czas była organizowana potańcówka. Te zabawy skojarzyły wiele par małżeńskich.
Pan również żonę poznał już we Wrocławiu?
Tak. U profesora Idaszewskiego mieszkał jego krewny, Michał, który był kolegą mojej przyszłej żony i trochę się w niej podkochiwał. W naszym dużym studenckim mieszkaniu na trzecim piętrze niekiedy też organizowaliśmy prywatki, a Michał tam bywał ze swoją koleżanką… Były również zabawy na Politechnice, w których Michał uczestniczył. Te prywatki oraz niejedne wspólne spacery doprowadziły do mego małżeństwa z koleżanką Michała.
Skoro profesor Idaszewski mi powiedział, że mam być „akademikiem”, musiałem dużo pracować. W 1946 roku byłem jednocześnie studentem i zastępcą asystenta, więc nie miałem wiele czasu na rozrywkę. Moja żona była studentką farmacji, a po dyplomie zaraz zaczęła pracować w aptece. Swoją karierę naukową zawdzięczam również żonie, która rozumiała, że moje zajęcia wymagają pracy przed- i popołudniowej, z krótką przerwą na obiad. Chcąc awansować, trzeba było po studiach napisać i obronić pracę doktorską, co łączyło się z opracowaniem i wykonaniem stanowisk badawczych. Trzeba było poświęcić na to wiele czasu, ze szkodą dla życia rodzinnego. To nie były łatwe czasy. Nie wszyscy wiedzą, że jeszcze przed dyplomem czasem zajmowałem się wykonywaniem samochodowej instalacji elektrycznej, zwłaszcza dla dużych, dieslowskich samochodów ciężarowych. Przypadkowo jeden ze znanych mi z okresu wojny mechaników samochodowych dowiedział się, gdzie pracuję i kilkakrotnie prosił mnie o wykonanie instalacji, zwłaszcza w starych, lecz dobrze wyremontowanych samochodach. Robiłem to wieczorami, czasem nocą, ale zarabiałem na tym bardzo dobre pieniądze (większe od pensji asystenckiej), które przeznaczałem jako pomoc moim rodzicom w Dębicy. Pod koniec wojny nasz dom został spalony, a zakład ojca upaństwowiony. Niektórzy studenci otrzymywali pomoc z domu, ale niektórzy rodzice mieli pomoc przysyłaną stąd, i mój przypadek nie był odosobniony.
Jakie wydarzenia zapamiętał pan najbardziej z tego pierwszego okresu?
Na przykład pierwszy bal na Politechnice w grudniu 1945 roku, połączony z pożegnaniem Straży Akademickiej. Wtedy profesor Idaszewski wygłosił słynny toast: – Jaka Polska jest, to jest i niech żyje! Wszystko w nim wypowiedział. Postać profesora Idaszewskiego wiąże się również z pierwszym wykładem na Politechnice – to był wykład dla tych, którzy nie mogli skończyć swych studiów przed wojną i przyjechali tu ze Lwowa i z Warszawy. Później, po każdej obronie dyplomu, ci studenci urządzali u siebie w domach akademickich na ulicy Stanisławskiego tzw. herbatki lekko zakrapiane. Zawsze musiał być na nich obecny profesor Idaszewski z żoną. Po takim przyjęciu, często odprowadzano profesorostwo z Biskupina na ulicę Smoluchowskiego, a pod domem profesora zawsze śpiewali: „Bartoszu, Bartoszu, oj nie trać nam nadziei…”. Śpiewali bardzo głośno, tak, że część ulicy Smoluchowskiego te śpiewy słyszała.
6.
Co było według pana najważniejsze w pierwszym okresie istnienia Politechniki Wrocławskiej?
Ten pierwszy okres to była przede wszystkim organizacja dydaktyki, ale nie tylko dydaktyki. Mieliśmy mało tytularnych profesorów. Niektórzy z wykładających byli inżynierami o dużej, zwłaszcza przemysłowej, praktyce. Otrzymywali etat jako kontraktowi docenci lub profesorowie. To były etaty do pewnego stopnia chwilowe. Nie wszyscy nasi wykładowcy posiadali doktoraty, a dydaktykę prowadzili po raz pierwszy, ale świetnie to robili.
Niektórych studentów – również mnie – angażowano jako zastępców asystenta. Był to okres organizacji laboratoriów, często trzeba było przywracać do życia istniejące urządzenia laboratoryjne lub wykonywać nowe. Bardzo często niektórzy profesorowie również nas – jeszcze studentów – potrzebowali. Na przykład mnie jako fachowca – mechanika z dyplomem czeladniczym ślusarza, itp. Poznawałem wielu z nich z tej drugiej, prywatnej strony. Później rozmawiali ze mną już inaczej, nie z wysokości katedr. To też była dla mnie szkoła życia. Inną rzeczą charakterystyczną dla tego okresu było dążenie młodych pracowników np. zastępców asystenta, do uzyskania stopnia doktora nauk. Wielu naszych szefów nie wiedziało, jakie warunki muszą być spełnione, żeby doktorat był ważny, tym bardziej, że pojawiły się zalecenia uzyskania stopnia „kandydat nauk”. Jeździliśmy więc na inne uczelnie, żeby się dowiedzieć, jakie wymagania muszą być spełnione na tamtych uczelniach. Ja na przykład kilkakrotnie odwiedziłem AGH w Krakowie oraz politechnikę w Gliwicach. Czasami dostawałem bardzo krótkie odpowiedzi: – Musisz sobie wybrać odpowiedni, jeszcze nie opracowany naukowy temat, który udowodnisz, że jest słuszny. Oczywiście omawialiśmy temat, ale potem trzeba było wrócić do Wrocławia i wszystko sobie zorganizować, a nie było to łatwe. Jak już uzyskało się stopień doktora nauk, to należało obronić pracę habilitacyjną, by piąć się wyżej i wyżej.
Szukaliście promotorów na innych uczelniach?
Czasem był problem z odpowiednim promotorem, pracownikiem Politechniki Wrocławskiej. Dlatego czasem proszono o promotorstwo profesora innej uczelni, ale były to wyjątkowe przypadki. Mieliśmy też profesorów dojeżdżających z innych miast. Bardzo dużo im zawdzięczmy. Oni nas podziwiali, że jeszcze jako studenci prosiliśmy, by zechcieli dojeżdżać i prowadzić zajęcia na naszej uczelni. Jako przedstawiciele kół naukowych jeździliśmy do nich i prosiliśmy, żeby do nas przyjechali z wykładami. Na przykład profesor Stanisław Ochęduszko z Gliwic przyjeżdżał wykładać nam termodynamikę. Po jego ostatnim wykładzie postaraliśmy się o złoty zegarek z wyrytą dla niego dedykacją. Były to dla nas, ale też dla niego, bardzo wzruszające momenty. Tym dojeżdżającym wykładowcom okazywaliśmy dużą wdzięczność.
7.
Jak pan wspomina lata stalinowskie i późniejsze? Miał pan jakieś kłopoty?
Poza tym, że w 1946 roku chciano mnie wyrzucić, to raczej nie miałem kłopotów. Jeżeli były jakieś dyskusje, np. z pierwszym sekretarzem partii naszego instytutu, to mówiłem to, co myślę. Nie bałem się powiedzieć, że coś mi się nie podoba, jeżeli potrafiłem to uargumentować. Oczywiście chodziło o rozmowy programowe, a czasem polityczne. Szczycę się tym, że później, podczas mojej nominacji na profesora zwyczajnego, którą nam wręczał generał Jaruzelski, na jego pytanie, co nam się podoba, a co nie, pozwoliłem sobie odpowiedzieć, że nie podoba mi się polityka kadrowa polskich uczelni i zwięźle to uzasadniłem.
Spotkało się to ze zdziwieniem siedzących za stołem prezydialnym członków komitetu centralnego partii. Chodziło wtedy o usuwanie z uczelni pracowników naukowych, którzy nie zrobili w terminie doktoratu lub habilitacji. Dostałem później od ministra pismo, w którym informował, że Politechnika Wrocławska będzie pierwszą uczelnią, która wypróbuje nowy, już zmieniony system polityki kadrowej. Nie bałem się, bo byłem przekonany, że czynię coś dobrego. Ale przeżyłem inne zdarzenie. Jechałem na konferencję do Lipska, gdzie miałem wygłosić referat. Przychodzę po paszport służbowy i dowiaduję się, że paszport został mi odebrany na wniosek komitetu uczelnianego partii. Niezwłocznie poszedłem do pierwszego sekretarza uczelni i pytam: – Dlaczego? Co ja takiego złego zrobiłem? Nie przyszedłem tutaj się targować, tylko po wyjaśnienie, jaki błąd popełniłem. On zgłupiał, ale powiedział: – To z waszego instytutu wyszły takie wytyczne. Śmiałem się z tego. Jakiś czas potem chciałem wyjechać za granicę i poszedłem do biura paszportowego. A tam mówią: – Paszportu służbowego nie możemy wydać, bo go Politechnika zablokowała, ale paszport prywatny, proszę bardzo. Takie to były absurdalne sytuacje i czasy. Ale nie mogę narzekać, dostawałem też nagrody, może jako niepartyjny awansowałem wolniej od innych, ale i tak w końcu wszystko dobrze się kończyło.
8.
Czy w tym pierwszym okresie istnienia Politechnika Wrocławska już współpracowała z przemysłem?
W pierwszym okresie, oprócz odbudowy budynków, organizacji dydaktyki i stwarzania warunków do pracy naukowej, Politechnika stworzyła tak zwane gospodarstwa pomocnicze przy niektórych katedrach. To było dobre posunięcie. Do poszczególnych katedr lub zakładów, a raczej do ich gospodarstw pomocniczych, wpływały konkretne zamówienia z przemysłu. Gospodarstwo najpierw musiało zrobić kalkulację, czasem przyjąć nowych pracowników. Pracownicy katedr wykonujący zlecenia byli dodatkowo wynagradzani przez gospodarstwo pomocnicze. Dawaliśmy coś przemysłowi, ale jednocześnie nabywaliśmy nową wiedzę od strony praktycznej.
Mam w sumie siedemnaście patentów. Jeden z tych patentów dotyczył opracowania pewnej metody badawczej, którą zamówił Instytut Odlewnictwa w Krakowie. Opracowałem metodę i aparaturę do niej. Potem tę aparaturę wytwarzano w Polsce i sprzedawano na cały świat. Instytut zarobił na tym miliony dolarów. Była to aparatura do pomiaru szybkości wiązania mas samoutwardzalnych. Inne urządzenia i opracowania przeze mnie opatentowane wytwarzało się też u nas na Politechnice, a następnie eksportowało albo bezpośrednio, albo przez specjalne instytucje eksportowe. Niektórzy z nas byli doradcami w różnych przedsiębiorstwach i fabrykach. Dawało to konkretne korzyści zarówno fabryce, jak i doradcy. Dlatego moim zdaniem, ten pierwszy okres przyczynił się nie tylko do odbudowania naszej nauki, ale też i do rozwoju i unowocześnienia przemysłu. Pamiętam odlewnię w Pafawagu, kompletnie zniszczoną w czasie wojny. Poproszono nas o doradztwo dotyczące uruchomienia tej odlewni. Pomogliśmy im, co przyczyniło się do szybkiego uruchomienia produkcji. Później wraz ze studentami odwiedzaliśmy tę odlewnię, by im pokazać proces produkcyjny odlewów przy wykorzystaniu naszych metod. Przez pewien czas pracowałem jako główny specjalista ds. odlewnictwa w Przedsiębiorstwie Projektowania i Dostaw Inwestycyjnych. Tam miałem okazję wykonania projektu zautomatyzowanego zakładu odlewniczego w NRD. Wykonałem również projekty automatyzacji dla kilku oddziałów modernizowanych odlewni Skoda i Tatra w Czechosłowacji. Zaprojektowałem kilka zakładów odlewniczych w Polsce i nadzorowałem ich budowy. Byłem poszukiwanym specjalistą w tej dziedzinie, a i dydaktyka na Politechnice także na tym skorzystała. Temat automatyzacji procesów produkcyjnych interesował również inne uczelnie, które mnie zapraszały, abym wygłosił kilka wykładów. W tym celu odwiedziłem politechniki w Warszawie, Gliwicach, AGH w Krakowie oraz uczelnie w Brnie, Magdeburgu i Liubljanie.
Jeszcze dzisiaj działa pan na Politechnice?
Tak, w Stowarzyszeniu Absolwentów Politechniki Wrocławskiej. Do współpracy namówił mnie były rektor, a mój przyjaciel profesor Jan Kmita. Jestem z tego bardzo dumny, że dzięki naszej działalności, na 60-lecie Politechniki Wrocławskiej mogliśmy upamiętnić naszych pierwszych profesorów i pionierów. Powstał wtedy uroczyście odsłonięty pomnik Dionizego Smoleńskiego, jego tablica w holu gmachu głównego, aleja Straży Akademickiej i tablica poświęcona pionierom i twórcom PWr w podwórzu gmachu głównego. Im się to należało. To nasz ukłon i podziękowanie za ich działalność. Większość z nich już nie żyje, a tablice i pomniki zostaną, by żyjącym przypominać, jak powstawały wyższe uczelnie we Wrocławiu.
Rozmawiała Krystyna Malkiewicz
Na zdjęciach:
1. Straż Akademicka pilnuje budynków uczelni, fot. Archiwum Politechniki Wrocławskiej
2. Kapitan Orłow i major Minkiewicz dowodzili oddziałem, który zajął obiekty Politechniki, fot. Archiwum Politechniki Wrocławskiej
3. Po wykładzie profesora Kazimierza Idaszewskiego wykonano pamiątkową fotografię na tle portalu
przy ul. Norwida, 15 listopada 1945 roku, fot. Muzeum Politechniki Wrocławskiej
4. Budowa nowego gmachu u zbiegu ulic Łukasiewicza i wybrzeża Wyspiańskiego, 1949 r., fot. Muzeum Politechniki Wrocławskiej
5. Studenci na zajęciach, fot. Dział Dokumentów Życia Społecznego Zakładu Narodowego im. Ossolińskich
6. Po zdanym egzaminie dyplomowym organizowano przy ul. Stanisławskiego „podwieczorki”. W 1946 roku okazję do takiego spotkania mieli dyplomanci Oddziału Elektrycznego. W zabawie uczestniczyli również profesor Kazimierz Idaszewski z żoną, fot. Muzeum Politechniki Wrocławskiej
7. Najprawdopodobniej siedziba koła Związku Młodzieży Polskiej na Politechnice Wrocławskiej, fot. Dział Dokumentów Życia Społecznego Zakładu Narodowego im. Ossolińskich
8. Zniszczony Pafawag, fot. Muzeum Miejskie Wrocławia
• Grupa Naukowo-Kulturalna – założona wiosną 1945 roku w Krakowie pionierska ekipa zrzeszająca 26 naukowców pod przewodnictwem profesora Stanisława Kulczyńskiego, dawnego rektora Uniwersytetu im. Jana Kazimierza we Lwowie. Miała za zadanie zorganizowanie szkół wyższych we Wrocławiu i zabezpieczenie materiałów naukowych, dóbr kultury, zbiorów, urządzeń i poniemieckich
budynków. Pierwsza grupa przyjechała do Wrocławia 9 maja 1945 roku, trzy dni po kapitulacji Festung Breslau, kolejne 21 i 28 maja. Dołączyli do nich Polacy wywiezieni na przymusowe roboty do Wrocławia, np. po Powstaniu Warszawskim. W skład Grupy Naukowo-Kulturalnej weszła też Straż Akademicka, złożona z przedwojennych studentów i chętnych do studiowania na przyszłych wrocławskich uczelniach.
Nasze strony internetowe i oparte na nich usługi używają informacji zapisanych w plikach cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na używanie plików cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki, które możesz zmienić w dowolnej chwili. Ochrona danych osobowych »