TWOJA PRZEGLĄDARKA JEST NIEAKTUALNA.
Wykryliśmy, że używasz nieaktualnej przeglądarki, przez co nasz serwis może dla Ciebie działać niepoprawnie. Zalecamy aktualizację lub przejście na inną przeglądarkę.
Data: 11.10.2022 Kategoria: ludzie politechniki
Rozmowa z prof. Wacławem Kasprzakiem, rektorem Politechniki Wrocławskiej w latach 1982-1984.
„Moja działalność w stanie wojennym polegała głównie na interwencjach, jakieś dwie godziny dziennie wydzwaniałem do urzędów i więzień, żeby się dowiadywać, gdzie są studenci i załatwiać, żeby ich natychmiast wypuszczali”.
Tak, na uczelnię chodziłem pieszo.
Całą masę.
Trafiłem do bardzo ciekawego środowiska. Najmłodszy student na moim roku miał niewiele ponad 16 lat, najstarszy był po czterdziestce, przeszedł od Lenino do Berlina. Po roku dołączyła do nas grupa Greków, to byli partyzanci związani z komunistami. Powstanie padło po zerwaniu Jugosławii ze Stalinem. Najwięcej wśród Greków było lotników, studiowali na Wydziale Lotniczym, zajęcia mieli razem z Wydziałem Mechanicznym, towarzystwo było niezwykle barwne.
Już w 1951 roku słuchałem opowieści moich przyjaciół, którzy byli na Syberii i w Kazachstanie, po powrocie podjęli tu studia. Opowiadali o życiu tam. Pomimo, że to były czasy stalinowskie, właściwie nikt się nie obawiał zwierzać, choć byli wśród nas agenci Służby Bezpieczeństwa. Kiedyś ostro dyskutowaliśmy, pewien dżentelmen wstał i kazał nam zakończyć dyskusję, bo będzie musiał na nas donieść. Nie był to jedyny przypadek. Na ogół agenci sami się dekonspirowali w środowisku, chcieli być w miarę lojalni wobec niego. W mieście w owych czasach bywało różnie, buszowali chuligani i nie było bezpiecznie.
Organizowano brygady ZMP, dyżurowały w nocy i biły chuliganów. Ponoć potem sytuacja się poprawiła. To w tamtych latach dostałem uderzenie w szczękę od „boksera” z kolczastymi obrączkami, do dziś odczuwam tego skutki. Było morze gruzów i niewiele odbudowywano do 1956 roku.
Tak, to odróżniało ich od niektórych dzisiejszych studentów, ówcześni po prostu wiedzieli, że uczelnia to dla nich olbrzymia szansa.
Znaczna część pochodziła z niezwykle biednych środowisk. W wielu wypadkach stypendium było jedynym źródłem utrzymania. Były też dzieci lepiej usytuowane, jak to dawniej określano kombinatorów, ale nie była to czołówka młodzieży, a sympatie wiązały się ze studentami o bogatych życiorysach.
Profesorowie i pozostali pracownicy byli niezwykle życzliwi, pod tym względem na Politechnice nic się nie zmieniło. Nie należałem do studentów szczególnie pilnie uczęszczających na zajęcia. Chodziłem na matematykę, fizykę, a na inne tylko wtedy, jeśli wykładowca był ciekawy. Resztę sobie darowałem.
Przed sesją trzeba było wszystko zaliczyć. Przygotowałem się do przedmiotu elektrotechnika, a nie znałem wykładowcy, bo nie byłem na ani jednym wykładzie prof. Zbigniewa Orzeszkowskiego. Poszedłem do katedry, pytam siedzącego tam pracownika o pana profesora Orzeszkowskiego. Usłyszałem: „to ja”. Poprosiłem o wyznaczenie daty egzaminu, dostałem termin następnego ranka. Mogłem się spodziewać, że zechce mi udowodnić kompletną niewiedzę.
Dawał kolejne zadania, powiedział, że może postawić „bardzo dobry”, ale chce spróbować dać mi zadanie, na którym „kładą się” elektrycy. I ja „się rozłożyłem”, ale postawił mi piątkę. Wszystko to, mimo mojej gafy, odbywało się spokojnie w przyjaznej i życzliwej atmosferze.
W naszej rodzinie stryj ojca, Marcin Kasprzak był najbliżej nauki, był lekarzem i pracował w klinice uniwersyteckiej. Kończył studia na Syberii.
W rodzinie panowało przekonanie, że co najmniej jedna osoba z każdego pokolenia musi być wykształcona, odpowiadała za to cała familia. Prababcia, żeby stryja wysłać na studia, w dawnym zaborze rosyjskim (woj. kaliskie), musiała mu kupić nieruchomość. To był oficjalny powód uzyskania obywatelstwa, wtedy można było się starać o studia. Rodzina sprzedała włości, żeby mu kupić dom z ogrodem. Potem on edukował brata ojca. Rodzina była liczna, ja się nie do końca orientowałem w koligacjach. Wychowałem się w Pyzdrach, a tylko część rodziny tu mieszkała, znakomita większość na obszarze od Pyzdr do Kalisza (to jest jakieś 70 km), niektórzy pojechali aż do Poznania.
Kiedy wyjechałem na studia, rodzice mi pomagali. Od początku dostałem stypendium premiowe, potem naukowe, na owe czasy miałem 700 zł. Dało się żyć! Kiedy zacząłem pracować, jako zastępca asystenta, miałem 40 zł mniej, bo pensję miałem większą od stypendium, ale odejmowali już podatek. Maturę zdawałem w Gnieźnie, w Liceum im. Bolesława Chrobrego. Zacząłem gimnazjum w przedwojennym systemie. Chodziłem do czteroletniego gimnazjum, po szóstej klasie szkoły podstawowej, potem było dwuletnie liceum.
Na swoje nieszczęście, rodzice chcieli mnie jeszcze przy sobie trochę potrzymać. Poszedłem do siódmej klasy w marcu 1945 roku, to trwało 3 miesiące od wyzwolenia. Nic mi to nie dało, bo właściwie szkołę podstawową skończyłem w czasie wojny na Tajnych Kompletach. Pojechałem do Gniezna, zacząłem uczyć się według programów przedwojennych, ale po mojej pierwszej i drugiej klasie zaczęły się reformy, wprowadzono system 11 klas, 9 klasa szkoły podstawowej miała zrównać swoich absolwentów z tzw. małą maturą. Reforma polegała na tym, że uczniowie gimnazjum czekali z realizacją programu.
Równania kwadratowe przerabiałem trzy razy, trzeba było wyrównać z tymi, którzy przychodzili ze szkoły podstawowej.
Kończyłem gimnazjum i liceum w 1951 roku. Po sześciu latach, ale niestety ze spaskudzonym programem. Dzięki niektórym nauczycielom to spaskudzenie nie odbiło się na mnie mocno. Nauczyciel matematyki i fizyki był wyśmienity tak, że właściwie zrobił nasz kurs według wysokich standardów.
Dzięki niemu nie miałem żadnych kłopotów, żeby dostać się na Politechnikę i z łatwością studiować.
Zacząłem się tym zajmować bez formalnych zobowiązań, na polecenie rektora Dionizego Smoleńskiego, w końcówce nie najlepszego czasu PRL-u.
Była to końcówka lat 50., właściwie można powiedzieć, że byliśmy już po odwilży. Oddychaliśmy daleko idącą swobodą. Gomułka nie zdążył wycofać się ze wszystkich zdobyczy Października. Na polecenie pana rektora Smoleńskiego zacząłem zakładać Rady Naukowe przy dużych przedsiębiorstwach na Dolnym Śląsku.
Taka Rada powstała przy zagłębiu węgla brunatnego w Elektrowni w Turowie, przy Żegludze Śródlądowej, Pafawagu i innych większych przedsiębiorstwach. W tamtych czasach najciekawsza praca dotyczyła węgla brunatnego i energetyki. Jak zwykle bywa, współpraca była bardzo szeroko pomyślana, a nawet spotkała się z powodzeniem na uczelni i w przemyśle.
Nie, od roku 1964 zostałem mianowany przez rektora Zygmunta Szparkowskiego dyrektorem do spraw współpracy z przemysłem, tak nazywała się moja oficjalna funkcja.
W 1969 roku zostałem prorektorem do spraw nauki i współpracy z przemysłem. Nazwy tych funkcji są mniej ważne, stale robiłem to samo.
Pełniłem tę funkcję do 1 września 1981 roku. Interesowało mnie przede wszystkim kształcenie kadr naukowych, współorganizowałem studia doktoranckie, w organizacji badań naukowych byłem zwolennikiem utworzenia dużych placówek – instytutów i likwidacji katedr.
Końcówka urzędowania Dionizego Smoleńskiego przypadła na przygotowanie do 10-lecia Politechniki Wrocławskiej.
Napisał ocenę kadry w księdze pamiątkowej wydanej na 10-lecie, oceniając, że 30 procent publikacji Politechniki należy do nauki, reszta to opis działalności na pograniczu nauki, a raczej działalność techniczna. Podzielałem ten pogląd rektora, nawet uściślę, że te 30 procent należało do chemii, matematyki i fizyki.
To były dyscypliny reprezentowane przez uczonych, którzy przyjechali do Wrocławia z dorobkiem. Opisałem to wszystko w artykule w „Nauce”, kwartalniku Akademii Nauk. To, co leży u podstaw funkcjonowania środowiska, jest bardzo ciekawe. W początkowych latach Szkoła Matematyczna we Wrocławiu i dwie szkoły chemiczne Bogusławy i Włodzimierza Trzebiatowskich niewątpliwie należały do nauki światowej.
Profesor Edward Marczewski, wybitny matematyk, przygotował „Dziesięć Przykazań”. Opisał, skąd się wzięła renoma i potęga środowiska matematycznego we Wrocławiu. Twierdził, że to, co się tutaj stało, to nie tylko sukces naukowy, ale też moralny! Przykazania to zasada wczesnego startu, publikowania prac pod nazwiskami autorów wymienianych w kolejności alfabetycznej.
„Na pierwszym miejscu umieszcza „zasadę wczesnego startu – wcześnie stawia się przyszłych badaczy przed nierozwiązanymi zagadnieniami”, na drugim „zasadę wtórnej funkcji stopni naukowych: stopnie naukowe traktuje się, jako rezultat, a nie, jako cel pracy”, 9. zasadą jest zasada optimum, żądająca stworzenia młodym pracownikom optymalnych warunków rozwoju naukowego i ostatnia „elementarne wartości moralne: życzliwość i przyjaźń, lojalność, uczynność, dobroć, mają podstawowe znaczenie dla rozwoju szkoły naukowej”.
Uważam, że dorobek środowiska lwowskiego, szkoły matematycznej warszawsko-lwowskiej i tego, co się stało po wojnie we Wrocławiu to, jeśli chodzi o stosunki w środowiskach naukowych było więcej, niż dorobek czołowych uniwersytetów amerykańskich. Można się spierać, kto był pionierem w tej dziedzinie. Właściwie w Stanach Zjednoczonych potęga uniwersytetów zaczęła rosnąć od Karla Comptona, brata noblisty Arthura Comptona. Karl Taylor Compton był rektorem MIT przez 19 lat, od roku 1930 i on to zbudował potęgę MIT. Większość rzeczy, które wprowadzili w latach 30. i 40. XX wieku Amerykanie, to było to, co w Polsce wprowadzano równolegle.
Niestety praktycznie ograniczało się to do środowiska matematycznego. W 2014 roku opublikowałem w „Nauce” artykuł o reformach Politechniki, napisałem o okresie doprowadzającym do stanu, o którym można mówić, że wszystkie placówki Politechniki mają status jednostek naukowych. W tamtych czasach kierownictwo uczelni musiało dbać o to, żeby sterować tak instytucją, by stała się instytucją w pełni akademicką.
Przypominam sobie, że jako student nie miałem ani jednego profesora, poza matematykami i fizykami, będącego profesorem z pełnym dorobkiem.
We Wrocławiu byli tak zwani zastępcy profesorów, mieli dyplomy inżynierskie, choć nie wszyscy. Wykładali, mogli nauczyć zawodu, ale nie mogli prowadzić w stu procentach wartościowych warsztatów naukowych. Choć trzeba przyznać, że niektórzy w pełni się sprawdzili.
Tak, obrona uczelni.
Poglądy władz na działalność uczelni bywały różne. Pamiętam sytuację związaną ze śmiercią Stalina. Pewna studentka, uradowana na wieść o jego śmierci, dała publiczny wyraz swojej satysfakcji. Druga doniosła na koleżankę i zaczął się kłopot. Zwykle w trudnych rozmowach uczestniczył świadek, tak z taktycznych chyba względów organizował to rektor Smoleński, ta rozmowa była wyjątkowo trudna, bo z oficerami Służby Bezpieczeństwa. Rektor Dionizy Smoleński, który chyba darzył mnie sympatią, poprosił o udział w rozmowie. Urząd Bezpieczeństwa żądał kategorycznie wyrzucenia studentki. Rektor uważał, że nie ma do tego podstaw, a studentka wszak kończy studia i przyda się państwu jako inżynier. Była na trzecim roku, wtedy był to pierwszy stopień studiów. Na tym strategicznym spotkaniu miałem siedzieć i się nie odzywać. Smoleński dalej zmuszany do jej wyrzucenia wstał oświadczając: „dopóki ja będę rektorem, ta pani będzie studentką”.
Nie wyleciała, skończyła studia.
Myślę, że po studiach nic złego się z nią nie stało, gdyby tak było, dotarłyby do nas jakieś wieści. To był drugi wątek działalności władzy uczelni, trudny, ale pozwalający, by ta społeczność mogła spokojnie pracować. Dionizy Smoleński przeprowadził Politechnikę przez okres stalinowski, następni rektorzy kontynuowali tę niełatwą działalność.
Dwa lata w stanie wojennym. Moja działalność wówczas polegała głównie na interwencjach, jakieś dwie godziny dziennie wydzwaniałem do urzędów i więzień, żeby się dowiadywać, gdzie są studenci i załatwiać, żeby ich natychmiast wypuszczali.
Wymyśliłem pewien sposób w ich obronie: kazałem wydrukować przepustki oświadczające, że wracają ze studenckich zajęć. Ileś tysięcy takich przepustek podpisałem in blanco. Leżały na portierni, studenci mieli wpisywać tylko datę i godzinę. Wiedzieli, że nie wolno wychodzić bez przepustek, a przecież władze wsadzały ich do aresztów, jak tylko pokazali się na ulicy, stawiały przed kolegium orzekającym. Na kolegium orzekającym, które zastępowało sąd, miał to być dowód rzeczowy, że wracali z zajęć, a nie uczestniczyli w manifestacji.
Tak, dotyczyło ich to samo.
Służby Bezpieczeństwa o północy przyszły i aresztowały jednego z profesorów, do najbardziej znamiennego takiego zdarzenia doszło w przypadku profesora Krzysztofa Pigonia. Interweniowałem gdzie mogłem. Obiecali, że profesora wypuszczą. Kiedy rano przyszedłem do gabinetu, prof. Pigoń już tam był, żeby mi powiedzieć, że wszystko ma ze sobą i może „siedzieć” nawet codziennie.
Mieli. To były lata 1982-84, młodzież była przekonana, że zbliża się szybko koniec systemu.
Trudno było im wytłumaczyć, żeby jednak trochę poczekali. Szanse na zmianę systemu były znikome, ale oni wierzyli, że go zmienią i robili wszystko, żeby naprawdę zmienić. Słynne były świeczki w oknach, „zabawy” z ZOMO. My mieliśmy dyżury na trzy zmiany, żeby ratować studentów. Jestem przekonany, że studenci byli pełni nadziei. Kadra miała problemy, też z własnym sumieniem.
Nikt do końca nie wiedział, czy ich mobilizować, czy uspokajać.
Należałem do tych, którzy uspokajali.
Ciekawe, że osoby, które występowały wcześniej przeciw reżimowi, jak pan prof. Ryszard Krasnodębski, w trudnych latach stanu wojennego, działali uspokajająco. Niesłychanie ciekawym opozycjonistą był prof. Tadeusz Huskowski, były powstaniec warszawski otoczony młodzieńczymi rewolucjonistami jak Tomasz Wójcik i Wojciech Myślecki.
Od 1958 roku jestem żonaty, mam syna Cezarego.
Znany jest jako Paweł, sam jest ojcem czterech synów i, po kolei, mężem trzech pań. Najstarszy mój wnuk, Maciej, był w dużym stopniu wychowywany przez swoją matkę i dziadków z obu stron małżeństwa, no i oczywiście przeze mnie. To były ciepłe, rodzinne stosunki, zakłócane przez trudne czasy. Paweł ukrywał się we Wrocławiu, przez rok go nie widziałem. Ukrywał się czasami u moich znajomych, między innymi u Leszka Szlachcica, ktoś w końcu do mnie zatelefonował z informacją, że mój syn jest w ciężkim stanie. Cierpiał na nerwowe wyczerpanie, nie jadł.
Udało się załatwić mu szpital, którego załoga gwarantowała, że władze nie dowiedzą się o pacjencie. Razem z księdzem Orzechowskim załatwiłem jego ewakuację do szpitala, wyszedł z niego po dwóch tygodniach. Miał odpocząć w naszym domku w Sulistrowiczkach. Z tym też jest związana ciekawa historia, bo moja żona uruchomiła wtedy butlę gazową, nieoczekiwanie wąż znalazł się nad palnikiem. Krzyk przerażenia żony skojarzyłem z wizytą ekipy aresztującej Pawła. Na szczęście okazało się, że to tylko pożar. Gołymi rękami wyrzuciłem butlę za okno.
Najstarszy wnuk Maciek ma 35 lat, jest informatykiem, pracuje w firmie informatycznej. Często zmienia pracę i w każdej dostaje więcej pieniędzy, niż w poprzedniej. Śmieję się, że już dwukrotnie przekroczył pensję profesorską.
Miałem, ale teraz nie mam. Moja mama przeżyła dramat, kiedy ukochany kot został przejechany przez samochód, potem nie zdecydowałem się na żadne zwierzę. Rodzice mieli domek w Pyzdrach, tam życie płynęło wolniej, a kot czekał przy bramie, ile razy przyjeżdżałem.
Życzę Politechnice Wrocławskiej, żeby była uczelnią badawczą.
Moi przyjaciele z okresu, kiedy byłem prorektorem do spraw nauki, pokpiwali sobie ze mnie. Pamiętam zabawną historię. Na zaproszenie Departamentu Stanu USA spędziłem sześć tygodni w Stanach Zjednoczonych. Miałem swobodę podróżowania tam i wybierania miejsc, które chcę zobaczyć i zwiedzić, bez żadnych ograniczeń. Organizowała to firma, przedstawiałem jej swoje oczekiwania. Organizowali mój pobyt perfekcyjnie, czułem się, niczym na taśmie: wędrowałem zgodnie z napisanym programem, spotykałem umówione osoby.
Przez sześć tygodni poznałem czołowe uczelnie amerykańskie i całą infrastrukturę nauki. Był rok 1971, a kiedy wróciłem, organizowałem seminaria. Kpiąco je nazywano „kasprzakadiami”.
Organizowane dwa razy w roku, we wrześniu i w styczniu, związane były z rozwojem nauki. Na wrześniowym seminarium w 1971 roku opowiadałem o swoich wrażeniach ze Stanów Zjednoczonych. W czasie seminariów odbywała się impreza rozrywkowa. Wywieszono hasła: „Nawet Kolumb tyle nie odkrył”, „Politechnika MIT-em przyszłości”.
Byłem zachwycony stosunkami w świecie nauki amerykańskiej, organizacją czołowych uczelni, gorąco namawiałem moich współpracowników, żeby spróbować powtórzyć ten sukces na naszym kampusie.
W jakimś stopniu, jeszcze w 70. latach udało się pewne rzeczy zrobić. W owym czasie Politechnika była zapewne jedyną uczelnią techniczną w Polsce, która intensywnie rozwijała nauki społeczne i humanistyczne.
Była tu grupa filozofów: Jan Woleński, w III Rzeczpospolitej między innymi przewodniczący Polskiego Towarzystwa Filozoficznego, dziś nauczyciel akademicki Uniwersytetu Jagiellońskiego, Wacław Mejbaum, którego wyrzucono z uniwersytetu za partyjne przewinienia, a jako filozof był dla Politechniki niezwykle cenny, bo był też z wykształcenia fizykiem.
Politechnika żyła pod nieprzemakalnym parasolem prof. Tadeusza Porębskiego. To jest na pewno jego rola i wielka zasługa. Informowałem go, jakich ludzi usiłuję tu ściągnąć. Kiedy nie protestował, ściągałem, m.in. Tomasza Kocowskiego, który miał za sobą próbę wysadzenia pomnika Stalina w Poznaniu, odbył się proces, w którym został skazany. Jeździłem na konferencje socjologów, psychologów, proponowałem najzdolniejszym przejście na Politechnikę.
To byli m.in. Tomasz Kocowski i Janusz Goćkowski. Kocowski oczywiście lojalnie mnie poinformował o swojej przeszłości politycznej, mówił, że miał kłopoty z zatrudnieniem, był z Poznania. Znamienitym też „nabytkiem” był dr Czesław Nosal, później profesor naszej uczelni, a obecnie Wyższej Szkoły Nauk Społecznych. Ze względu na specjalność i pozycję niezwykle cenny psycholog zajmujący się twórczością. Wszyscy zostali profesorami. Trudno mi naukowo scharakteryzować Kocowskiego, to skomplikowane.
Na Politechnice zajmował się przede wszystkim systemową teorią potrzeb. To bardzo ciekawa teoria. Odróżniał potrzeby od pragnień, te ostatnie uznając za subiektywne. Potrzebę należy traktować, jako obiektywną. W jakimś sensie byłem ich studentem, uczyłem się wszystkiego, co mi było potrzebne do pracy, socjologii od Goćkowskiego, psychologii twórczości od Nosala, paru rzeczy od Kocowskiego, w oparciu o jego teorię potrzeb rozwijaliśmy opartą na niej metodę prognozowania.
Politechnika była jedynym miejscem, gdzie czuli się bezpiecznie. Zdarzył się zabawny przypadek, wszyscy wyżej wymienieni wyjechali na konferencję, na której wdali się w bardzo zasadniczą dyskusję, jeśli dobrze pamiętam z główną opiekunką czystości ideologicznej w naukach społecznych. Rano po ich powrocie spotykam ich przed swoim gabinetem, nieco zalęknieni pytają, co robić. Pokazali pismo – zaproszenie podpisane przez Szlachcica, na spotkanie z nim samym w Ministerstwie Bezpieczeństwa. Mówię: – jakby was chcieli wsadzić, Szlachcic nie zapraszałby was na rozmowę, więc możecie jechać spokojnie. Pojechali. Nikt im nawet nie proponował współpracy ze Służbami Bezpieczeństwa.
To byli uroczy ludzie, ten okres wspominam jako najciekawszy. Jeśli się daje zainteresowania naukowe łączyć z przyjaźnią i przygodą intelektualną, to chyba optymalne rozwiązanie. Tak właśnie było wtedy.
Wielodostępny Abonencki System Cyfrowy był wyjątkowy, stworzony głównie na potrzeby Politechniki.
W tym czasie dostęp do komputerów nie był powszechny. Można było kupować komputery IBM i angielskie ICL, ale za dolary. Uczelnie nie dysponowały kwotami, jakie były potrzebne, w dodatku w dewizach. Byliśmy więc skazani na rodzimy przemysł. Powszechny dostęp do komputerów wymagał wielu końcówek, a polski przemysł dopiero rozpoczął pracę nad wielodostępem. Zdecydowaliśmy, by do projektowanej przez Wrocławskie Zakłady Elektroniczne Mera-Elwro serii Odra 1300, opracować multiplekser i system wejść z końcówkami w postaci dalekopisów.
Program WASC miał część poświęconą budowie multipleksera i specjalnego oprogramowania, w tym systemu operacyjnego, który pozwalał na pracę z podziałem czasu i w wielodostępie. Druga część programu poświęcona była stworzeniu komputerowych systemów informacji naukowo-technicznej, systemu wspomagania dydaktyki w zakresie nauczania programowania, systemowi przetwarzania informacji pomiarowych i systemowi zarządzania szkołą.
W 1973 roku ten system zaczął pracować na Politechnice. Było po 30 końcówek na dwóch komputerach: Odra 1304 i Odra 1305, które rozmieszczono w jednostkach organizacyjnych uczelni.
Tak, zajęcia dla całych grup studentów, każdy miał przed sobą dalekopis, mógł wprowadzać do komputera swoje dane i programy. Podjęliśmy też prace nad oprogramowaniem.
Szefem części programu dotyczącej oprogramowania był docent Jerzy Battek, pracował także docent Tadeusz Huskowski, jeden z przywódców Solidarności na Politechnice Wrocławskiej. Równocześnie z tamtą częścią programu zostały podjęte prace nad oprogramowaniem i informacją naukowo-techniczną.
To w ramach pracy nad nią komputeryzowano bibliotekę Politechniki Wrocławskiej i system informacji. To, za pomocą czego dziś rozlicza się uczonych z cytowania, było dostępne na Politechnice od 1973 roku. Jako prorektor dostawałem coroczne informacje o cytowaniach pracowników Politechniki Wrocławskiej. Kierownikiem tego programu był ówczesny dyrektor biblioteki docent Czesław Daniłowicz.
Dzięki temu programowi w pierwszej połowie lat 70. Politechnika Wrocławska miała tylko niewielkie opóźnienie w procesie dydaktycznym i zastosowaniu komputerów w pracach naukowych, w stosunku do uczelni na zachodzie Europy i amerykańskich.
Uczelnie zachodnie i amerykańskie dysponowały o wiele bogatszym zapleczem, jeśli chodzi o wejścia. W Polsce mieliśmy o wiele uboższe, to był tylko dalekopis. Można było drukować wyniki, ale na tym się zabawa kończyła. W ramach programu WASC był szereg podprogramów, między innymi zarządzania szkołą.
Kierownikiem tego programu był prof. Wiesław Grudzewski. Pracami nad komputeryzacją laboratoriów kierował niżej podpisany. Prace związane z nauczaniem informatyki prowadził doc. Tadeusz Huskowski. Główne jednak prace nad projektem systemu cyfrowego i jego oprogramowaniem prowadzili mgr inż. Eugeniusz Bilski (projekt systemu) i doc. Jerzy Battek (projekt systemu oprogramowania). Jerzy Battek był jednocześnie dyrektorem Centrum Obliczeniowego uczelni, w którym instalowano projektowane systemy. Mgr inż. Eugeniusz Bilski był przed przyjściem do pracy na Politechnikę dyrektorem technicznym Zakładów Elwro. Dał się namówić na pracę na uczelni by wraz z Jerzym Battkiem zadecydować o sukcesie całego programu.
Podobne systemy są dziś chlebem powszednim użytkowników, którzy nawet nie mają świadomości ich istnienia. Kosztowało to Politechnikę dużo wysiłku, dzięki temu programowi dysponowaliśmy kadrą uczonych i nauczycieli akademickich, którzy dogłębnie opanowali informatykę w naukowym i dydaktycznym warsztacie pracy. Uczelnie, którym udało się sprowadzić z Zachodu programy i komputery, miały gotowe produkty. My wypracowaliśmy je sami.
Słowo „docent” kojarzy się z pomarcowymi nominacjami uczonych na stanowiska docentów. Dziś docent to licencjonowany wykładowca, bez uprawnień akademickich, w tamtych czasach docent miał pełne uprawnienia akademickie. Stopień odpowiadał uprawnieniom dzisiejszego tytułu profesora uczelnianego.
Na początku głównie przez Zjednoczenie. Był związany z budową Kombinatu Górniczo-Hutniczego w Turowie. Najsłynniejsze opracowanie stworzyli prof. Stanisław Gładysz, doc. Jerzy Battek i prof. Jan Sajkiewicz z Politechniki Wrocławskiej. Opracowali bardzo ciekawy model matematyczny opisujący „Niezawodność układów KTZ” (koparka, taśmociąg, zwałowarka). Projektanci Turowa zastosowali niemieckie maszyny urabiające i zwałujące.
Na taką skalę taśmociągi zbudowano po raz pierwszy w Polsce właśnie w Turowie. Było tam kilkadziesiąt kilometrów taśmociągów, obsługujących maszyny urabiające, koparki i zwałowarki. Problem polegał na tym, jak ten olbrzymi układ jest niezawodny. Od tego zależał projekt bunkrów, w których gromadzono węgiel w elektrowni, na ile godzin musiała mieć elektrownia zapasy węgla, żeby mogła pracować bez zakłóceń, w których podzespołach układ KTZ miał być podwajany czy potrajany, by wydajność układu zabezpieczała potrzeby elektrowni. Autorzy opracowania doprowadzili do tego, że Zjednoczenie z zamówionych maszyn górniczych wyposażyło potem inne kopalnie w Zagłębiu Konińskim. To, co zrobił prof. Stanisław Gładysz ze swoim zespołem, pozwoliło na ograniczenie inwestycji.
Okazało się, że układ jest lepszy, niż projektanci się spodziewali. To była najcenniejsza praca dla węgla brunatnego, bardzo ciekawa pod względem matematycznym.
Tak. Ten program był potem rozszerzony o problematykę występującą w Zagłębiu Miedziowym. Było więc drugie źródło finansowania i program był prowadzony aż do lat 80.
Właściwie to był pierwszy program działający tak, jak to robiono w nowoczesnym przemyśle.
Politechnika opracowała nową technologię i przeprowadziła próby jej zastosowania aż do skali półtechnicznej, w pobliskich Kowarach. Był tam zakład mający największe doświadczenie w hydrometalurgii, wzbogacał rudy uranowe właściwie już w latach 40., ale wtedy cała produkcja szła do ZSRR.
W latach 70. w Kowarach pozostała część inżynierów prowadzących prace z hydrometalurgii oraz część urządzeń. Pracowali na innych stanowiskach. Pomysłodawcą programu Hydrometalurgia był prof. Włodzimierz Trzebiatowski. Do tej pracy skierował bliskiego współpracownika, docenta Jana Niemca. Potem prace chemiczne, w oparciu o które uruchamiano technologię, prowadził dr Franciszek Łętowski. Autorem wszystkich urządzeń inżynieryjnych, inżynierii chemicznej do tego procesu był dr Michalak.
Ten program przestawiał prace naukowe z inżynierii oczyszczania ścieków na kompleksowe badania nad ochroną środowiska.
To był długi proces, musieliśmy rozbudować chemię i biotechnologię na dawnym Wydziale Inżynierii Sanitarnej. Udało się to pod koniec lat 70. Dziś właściwie trudno zrozumieć sens podejmowania w latach 70. niektórych zadań. Trzeba sobie zdawać sprawę, że ówczesne pokolenia inżynierów i uczonych zajmujących się oryginalnymi technologiami marzyły o podjęciu oryginalnych opracowań. Przeżyli całe lata naśladując sukcesy zachodnie, lub wprowadzając wyroby na licencji radzieckiej. Społeczność techniczna świata zrealizowała wszystkie pomysły Juliusza Verne, a my stale doganialiśmy rozwinięty technologicznie Zachód.
Dziś na szczęście możemy rozwijać oryginalne prace. Z wielkich marzeń XIX i XX wieku zostało nam do realizacji tylko jedno przedsięwzięcie „Biblioteka Aleksandryjska” w wersji elektronicznej, (to pomysł Maurice’a Maeterlinck’a, co prawda w zoologicznej, a nie elektronicznej wersji – nośnikami miały być pożerające książki termity) właśnie jest realizowana.
Na koniec pozostaje mi życzyć przyszłym absolwentom Politechniki Wrocławskiej wielkich sukcesów w oryginalnej twórczości. Będzie to też twardy dowód jakości funkcjonowania Politechniki Wrocławskiej.
Nasze strony internetowe i oparte na nich usługi używają informacji zapisanych w plikach cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na używanie plików cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki, które możesz zmienić w dowolnej chwili. Ochrona danych osobowych »