TWOJA PRZEGLĄDARKA JEST NIEAKTUALNA.

Wykryliśmy, że używasz nieaktualnej przeglądarki, przez co nasz serwis może dla Ciebie działać niepoprawnie. Zalecamy aktualizację lub przejście na inną przeglądarkę.

 

Prof. Jan Koch: Brak działania jest dla mnie gorszy niż najcięższa praca

Data: 07.12.2023 Kategoria: ludzie politechniki, wspomnienia, Wydział Mechaniczny

Rysunek na którym jest podobizna prof. Jana Kocha

– Najlepiej pracowało i pisało się między piątą a siódmą rano. Wszyscy jeszcze spali, można było sobie zrobić kawę i pisać w ciszy – mówił w specjalnej rozmowie prof. Jan Koch.

Panie Profesorze, spotykamy się w Pańskim gabinecie, w siedzibie Wrocławskiego Centrum Transferu Technologii przy ulicy Smoluchowskiego. Te portrety, które wiszą nad Pańskim biurkiem to…

…ten wyżej to portret profesora Władysława Chowańca z Katedry Obróbki Metali Wydziału Mechanicznego, mojego szefa, który mnie zatrudnił, gdy byłem po trzecim roku studiów. Wtedy studia były dwuetapowe, tak jak teraz. Najpierw był kurs inżynierski, zakończony dyplomem, który zrobiłem podczas półrocznej praktyki w Fabryce Automatów Tokarskich (FAT ) przy ul. Grabiszyńskiej. Potem – co było dla mnie naturalną koleją rzeczy – zacząłem kurs magisterski i jednocześnie zostałem zastępcą asystenta.

Panu jedynemu z roku profesor Chowaniec zaproponował pracę na uczelni?

Nie, był jeszcze jeden kolega, ale on po studiach wyjechał do Białegostoku.

Dwie osoby z roku to niedużo… Wygląda na to, że był Pan prymusem.

Jan Koch jako dziekan Wydziału Mechanicznego, około 1995 rokuKiepski chyba nie byłem, skoro profesor zaproponował mi asystenturę (śmiech). Nie wiem, czy byłem prymusem, ale w domu rodzinnym był nacisk, żeby się uczyć. Gdy przed wojną szedłem do pierwszej klasy, znałem już tabliczkę mnożenia. Ojciec rzucał „siedem razy osiem” i natychmiast musiałem odpowiedzieć, że to jest 56.

A jeśli Pan źle odpowiedział, to co wtedy?

Nie, nie, żadnych kar rodzice w domu nie stosowali. Wystarczyło, że ojciec czy matka byli z nas niezadowoleni, to była wystarczająca kara.

Wracając do portretu profesora Chowańca. Trudno sobie wyobrazić, że młodsze pokolenie naukowców wiesza na ścianach zdjęcia swoich wykładowców…

To prawda, czasy się zmieniły. Dziś, mam wrażenie, że studenci nie traktują tego, z którym mają wykłady czy ćwiczenia, jak kogoś ważniejszego, mądrzejszego. Myślę że nastąpiła deprecjacja roli naukowca czy wykładowcy. Może dlatego, że wiedza jest teraz powszechnie dostępna i, jeśli się chce, wystarczy po nią sięgnąć. Nie jest już tak, jak w czasach moich studiów, że był ograniczony dostęp do książek i całą wiedzę zdobywaliśmy na zajęciach. Pamiętam, jak do nas, na mechanikę, przyjechał z Gliwic profesor Stanisław Bodaszewski.

Byliśmy bardzo przejęci i nie było możliwości, żeby ktoś nie był na jego wykładzie, czy żeby tego wykładu nie słuchał. Profesor to był dla nas autorytet. Zresztą byłem wychowany w takim przekonaniu, że jeśli ktoś więcej wie czy umie, to należy go słuchać, uczyć się od niego. Od kilku lat nie prowadzę już zajęć, ale nawet pod koniec swojej pracy ze studentami miałem wrażenie, że mój kontakt z nimi jest nikły. Nie czułem się dla nich wzorem, jakim byli dla mnie moi profesorowie. Dziś młodzi ludzie szukają wzorców i autorytetów zupełnie gdzie indziej i dotyczy to wielu sfer życia. Pamiętam przecież czasy, kiedy nie tylko matkę, ale i ojca całowało się w rękę…

Z drugiej strony, bądźmy sprawiedliwi, wina leży też po stronie wykładowców. Oczywiście, że nie wszystkich, ale są tacy, którzy nie traktują swojej pracy jak powołania. Pamiętam to, jak dziś, gdy profesor Chowaniec, w prywatnym czasie, idąc z żoną na spacer, przyniósł mi do domu, pierwsze rozdziały mojej pracy doktorskiej, które poprawił. Dziś nie sposób wyobrazić sobie taką sytuację.

Trudno się z Panem nie zgodzić… A ten drugi portret nad Pańskim biurkiem? To Zbigniew Cybulski?

Nie, to ja! (śmiech). Portret narysował Ryszard Jędrak, wówczas docent z Wydziału Architektury, w czasie naszego pobytu na Kasprzakiadzie.

Kasprzakiada? A cóż to takiego?

To był pomysł profesora Wacława Kasprzaka, ówczesnego prorektora Politechniki. Zrodził się, kiedy zmieniła się struktura uczelni i katedry, które miały podobny zakres kształcenia, przekształcono w instytuty. U nas, na Wydziale Mechanicznym, skonsolidowano katedry obróbki metali, odlewnictwa i technologii metali. Powstał Instytut Technologii Budowy Maszyn i Automatyzacji. Na czele instytutów stali dyrektorzy, którzy mieli zastępców do spraw nauki i dydaktyki. Były też zakłady naukowe, które te instytuty tworzyły. Ja byłem wówczas szefem Zakładu Badań Obrabiarek, przekształconego po kilku latach w Zakład Obrabiarek, Automatyzacji i Organizacji Produkcji, a ponadto zastępcą dyrektora instytutu ds. naukowych.

Profesor Kasprzak doszedł do wniosku, że należy nas doszkolić w zarządzaniu nauką, bo było nas wielu młodych i raczej mało doświadczonych w zakresie uprawiania, a zwłaszcza zarządzania i organizowania nauki. I tak zrodziły się tak zwane Kasprzakiady. Dwa razy w roku jechaliśmy do ośrodka Limba w K arpaczu. Profesor Kasprzak zapraszał tam wykładowców z całej Polski. Zimą, przed południem, można było iść na narty, a od obiadu do wieczora mieliśmy zajęcia. Latem zajęcia były rano, a po południu mieliśmy czas wolny. Wspomniany docent Jędrak był portrecistą i każdego uczestnika tych spotkań uwiecznił.

Rodzinne wakacje: prof. Jan Koch z żoną Anną oraz synami Tomaszem i Jerzym

Nieoczekiwanie doszliśmy do pełnionych przez Pana funkcji na Politechnice Wrocławskiej, ale najpierw, jako nastolatek, przyjechał Pan do Wrocławia z Ziem Odzyskanych – ówczesnego lubuskiego, gdzie Pańska rodzina trafiła z lwowskiej Kobylnicy…

Do Wrocławia przyjechałem jako 15-letni chłopak. Właściwie to dzięki bratu, czy też do brata. Roman chciał studiować mechanikę, ale na żadnej innej uczelni, na tym wydziale – ani w Gdańsku, ani w Łodzi, ani w Krakowie – wtedy, czyli w 1945 roku, nie było już miejsc. Tylko Wrocław jeszcze przyjmował. On poszedł w ślady ojca i dziadków, którzy byli kowalami, a ja poszedłem w jego ślady.

Przyjechał Pan do Wrocławia i…

Zamieszkałem u brata przy placu Engelsa i rozpocząłem naukę w liceum technicznym, przy ulicy Poznańskiej, bo wtedy jeszcze nie było Techników. Później były studia na Wydziale Mechanicznym Politechniki Wrocławskiej, a do swojego liceum wróciłem jako nauczyciel. Bo będąc już studentem, spotkałem któregoś dnia na Rynku dyrektora swojej szkoły średniej. „I jak Ci tam, student?” – zapytał. Mówię, że dobrze, ale pieniędzy brakuje (śmiech). „Przyjdź któregoś dnia, może się coś znajdzie” – powiedział.

Oczywiście pojechałem już nazajutrz. Okazało się, że potrzebują na zajęciach wieczorowych nauczyciela rysunku technicznego. Potem doszedł jeszcze przedmiot elementy maszyn i tak prowadziłem tam zajęcia popołudniami, praktycznie do doktoratu, łącząc je ze studiami i asystenturą.

Bez dorabiania nie dałby Pan rady przetrwać?

Nie było mowy. Miałem znajomego, który pracował w biurze projektów. Projekty robiło się tak, że najpierw rysowało się ołówkiem, a potem trzeba było pociągnąć tuszem. Dla konstruktorów to była durna robota, a my tę durną robotę czasem z kolegami robiliśmy, żeby trochę zarobić. Braliśmy też inne prace, na przykład przerabialiśmy piec – z gazowego na elektryczny – w fabryce porcelany Krzysztof w Wałbrzychu, projektowaliśmy też cegielnię w Lubsku i wiele innych.

Odznaczenie prof. Jana Kocha „Medalem Honorowym” Uniwersytetu w Stuttgarcie

Brat jest od Pana starszy o 11 lat – to spora różnica wieku. Trafiliście do Wrocławia, gdzie byliście sami, kawał drogi od rodzinnego domu. Pan był jeszcze nastolatkiem, brat już młodym mężczyzną, który założył rodzinę. Stał się dla Pana wzorem?

Nie ma wątpliwości, że tak było. Roman jest w ogóle najstarszy z nas wszystkich, sześciorga rodzeństwa. Nasz ojciec był na tyle mądrym człowiekiem, a może takie było przekonanie wśród niezamożnych rodzin, że zadbał o wykształcenie właśnie jego – najstarszego, bo uważał, że pociągnie nas za sobą.

W przypadku brata, który wziął za mnie odpowiedzialność, to było absolutnie naturalne, że stał się dla mnie autorytetem. Roman maturę zrobił jeszcze przed wojną w gimnazjum, w 1938 roku. Poszedł do wojska na ochotnika, bo nie miał pieniędzy, żeby studiować. A po wojnie, w tych trudnych warunkach, gdy przyjechał do zniszczonego Wrocławia, zaczął studia, ożenił się z koleżanką ze szkoły średniej i zdecydował się dodatkowo wziąć pod swoje skrzydła młodszego brata.

Czemu właśnie Pana? Byliście sobie wyjątkowo bliscy jako dzieci?

Nie, zupełnie nie. Pamiętam, jak przyjeżdżał ze szkoły czy na przepustkę już w piechocie, to się cieszyliśmy i skakaliśmy wokół niego. Bo starszy brat przyjechał. Natomiast cała ta sytuacja wyniknęła z tego, że między nami, jeśli chodzi o różnicę wieku, były jeszcze siostry i jeden brat, który miał już skrystalizowane plany na przyszłość.

Ja takich planów nie miałem, można mnie było jeszcze uformować. A wszyscy wiedzieliśmy, co będzie, gdy zostaniemy w domu rodzinnym. Bo sytuacja wyglądała marnie. „Tu będą kołchozy, przecież wiesz. Więc co, chcesz być kołchoźnikiem?” – pytał z troską ojciec. Było więc dla mnie jasne, że trzeba uciekać.

A co z resztą rodzeństwa?

Uroczystość wręczenia prof. Janowi Kochowi indywidualnej nagrody „Kryształowa Brukselka”Do Wrocławia wzięliśmy później jeszcze młodszego brata Feliksa. Skończył szkołę ekonomiczną, ale ostatecznie studiował w szkole muzycznej w Poznaniu. Był śpiewakiem w operze, potem w chórze. Uczył w szkołach średnich, prowadził chór, z którym jeździł na występy.

Przeciwieństwo Waszych ścisłych umysłów…

Tak, zupełnie. Nasza matka miała piękny głos i on się wdał w nią.

Czy brat zastąpił młodemu Jankowi ojca?

W pewnym stopniu tak, bo rodzice zostali na wsi, w lubuskim, gdzie jeździliśmy potem na wakacje. Ojciec zresztą wcześnie zmarł. Roman nigdy jednak nie traktował mnie z góry, zawsze po partnersku, czasem żartobliwie. Nawet kiedy profesor Jan Kmita zaproponował mi stanowisko prorektora, poszedłem do brata po radę. Powiedział: „Głupi przecież nie jesteś, możesz spróbować” (śmiech).

Nigdy nie było między nami rywalizacji, cieszyliśmy się ze swoich osiągnięć, spędzaliśmy razem czas. Roman jest ojcem chrzestnym mojego syna, moja żona była matką chrzestną jego syna. Odwiedzam go teraz co najmniej raz w tygodniu. Niestety, ani fizycznie, ani psychicznie nie czuje się najlepiej, ale trudno się dziwić, skoro ma już 100 lat.

Tak bywa, że czas nie jest dla nas łaskawy… A Pan, Profesorze, zdecydował się w końcu zostać prorektorem?

Tak, choć wcześniej radziłem się i żony, i brata, bo nie byłem przekonany. Poszedłem wtedy do profesora Kmity z jakąś zupełnie inną sprawą, a na wspomnianym stanowisku był wakat. To była połowa lat 80., okres przejściowy, partia polityczna wciąż miała wpływ na wiele spraw i chcąc pozyskać studentów, zgodziła się na istnienie samorządu, który miał zaopiniować prorektora ds. dydaktyki. Wielu kandydatów odrzucano, ale na mnie się zgodzono. Byłem prorektorem prawie trzy lata.

Władza to podobno atrakcyjna sprawa…

Nie dla mnie, to nie moje powołanie. To były jeszcze czasy strajków, do tego dochodziły przedziwne spory między profesorami. Jeden chciał mieć wykłady, i drugi chciał mieć wykłady. Nie mogli się na radzie wydziału pogodzić, więc mówię dziekanowi: „Studentów jest tak dużo, więc stwórzcie dwie grupy, każdy będzie miał swoją”. Udało się konflikt zażegnać (śmiech), ale nie tym chciałem się zajmować.

A czym?

Uroczystość wręczenia Wrocławskiemu Centrum Transferu Technologii nagrody „Dolnośląski Gryf”,Chciałem działać. Profesor Hilary Gumienny, szef naszego instytutu, szedł na emeryturę. Zależało mi, aby kontynuować jego pracę, ale nie byłoby takiej możliwości, gdybym wciąż był prorektorem. Namawiano mnie na drugą kadencję, jednak odmówiłem. I dobrze, bo po odejściu profesora Gumiennego wybrano mnie na dyrektora instytutu.

Tak bardzo nie chciał być Pan prorektorem? Przecież mając władzę mógłby Pan wiele zdziałać.

Chciałem być tam, gdzie rodzi się nauka, a nie tam, gdzie się rządzi. Kiedy byłem prorektorem wzywali nas do ministerstwa. Traciliśmy czas, siedząc po kilka godzin na korytarzu, w oczekiwaniu na spotkanie. W tym czasie tu, na miejscu, można było coś konkretnego zrobić. Poza tym bywałem na Zachodzie, na niemieckich uczelniach, widziałem ich laboratoria i marzyłem, aby podobnie było u nas, aby ta jednostka, której jestem szefem, miała jakieś znaczenie.

Pan nie tylko bywał w Niemczech. Był Pan przecież pełnomocnikiem ds. współpracy z NRD, przez wiele lat wykładał w Dreźnie i Stuttgarcie…

Zaczęło się trochę przez przypadek, od mojego doktoratu. Wtedy to nie była taka prosta sprawa. Nie było tak jak dziś, że profesor proponował temat i pisało się pracę. Brakowało też materiałów naukowych, jedyne co mieliśmy to wykłady i kilka czasopism w obcych językach. Stanęło na tym, że będę pisał o wrzecionach obrabiarek i wtedy zacząłem zbierać materiały w języku angielskim i niemieckim, choć żadnego z tych języków zbyt dobrze nie znałem.

Mój pierwszy artykuł, który chciałem opublikować po niemiecku, powstawał w ten sposób, że napisałem go po polsku i dałem do tłumaczenia. Nie wyszło to za dobrze, bo tłumaczki nie znały specjalistycznego słownictwa. Obłożyłem się więc branżowymi czasopismami i zacząłem pisać sam, korzystając ze znalezionych terminów. Nie było to gramatycznie czy ortograficznie poprawne, ale z tym tłumaczki radziły już sobie bez problemu. Z czasem nauczyłem się niemieckiego i mogłem nawet opracować wykład.

Któregoś razu, już po doktoracie, pojechałem na konferencję do Budapesztu, gdzie wygłosiłem referat. Podszedł do mnie potem profesor ze Stuttgartu z pytaniem, czy może go u siebie opublikować. Taka publikacja to była bardzo ważna sprawa dla młodego doktora. Na dodatek dostałem za ten artykuł 200 czy 300 marek, po które musiałem jechać do banku w Warszawie. Dziś to się wydaje nieprawdopodobne, ale tak było. I tak się narodziła moja współpraca z Niemcami.

Wręczenie prof. Janowi Kochowi tytułu doktora honoris causa Politechniki Szczecińskiej

Naukowcy ze Wschodu byli dla kolegów z Niemiec interesującymi partnerami?

Okazuje się, że tak. Zaprosił mnie do siebie profesor, którego poznałem w Budapeszcie. Powiedział, że mogę przyjechać sam na trzy miesiące albo z kolegami na 2-3 tygodnie. Wybrałem drugą opcję. Pojechali ze mną miedzy innymi profesorowie Chowaniec i Gumienny. Podczas powitalnej kolacji gospodarz siadł do pianina i zaczął coś brząkać. Zaraz dosiadł się do niego profesor Chowaniec, który uczęszczał kiedyś do konserwatorium i miał w domu, tu na Smoluchowskiego, fortepian. Profesor Gumienny wypatrzył gdzieś skrzypce, a inny z Niemców obecnych na kolacji przyniósł gitarę. Zrobiła się z tego mała orkiestra (śmiech).

Wspólnie zaczęli grać przedwojenne szlagiery i wtedy ci Niemcy kompletnie pękli, zmienili myślenie o nas. Bo na początku to rzeczywiście tak wyglądało: przyjechała „banda” facetów ze Wschodu, a okazało się, że mówią w obcym języku, są muzykalni, znają historię.

To był początek wieloletniej i owocnej współpracy między nami, a pierwsza umowa, jaka została podpisana między polską i niemiecką uczelnią, to była właśnie umowa między Politechniką Wrocławską i Uniwersytetem w Stuttgarcie. A ja potem przez prawie dwadzieścia lat jeździłem do Stuttgartu i Drezna, gdzie miałem wykłady.

W latach 90. powstał program TEMPUS , który zakładał wymianę naukowców i studentów między uczelniami, które były już w Unii Europejskiej i tymi, które dopiero pretendowały do wspólnoty. Realizowaliśmy go z Uniwersytetem w Stuttgarcie i uczelnią techniczną w zachodnim Londynie imienia Brunela, konstruktora pierwszego żeliwnego mostu. Wówczas już rozwijała się automatyzacja i robotyzacja, to była doskonała okazja, żeby „nasi” ludzie podszkolili się i pomogli nam całą tą elektronikę obrabiarkową zacząć wdrażać na Politechnice. 

Pańskie „dziecko”, Wrocławskie Centrum Transferu Technologii (WCTT), też powstało dzięki zagranicznej współpracy…

Tak, na ten projekt, też z Unii Europejskiej, namówili mnie Niemcy i Anglicy. Poszedłem do profesora Andrzeja Wiszniewskiego, który był wówczas rektorem i przedstawiłem pomysł stworzenia instytucji pośredniczącej między światem nauki i gospodarki. „Jak chcesz, to rób. Ale ja ci pieniędzy na to nie dam, bo nie mam” – powiedział.

I traf chciał, że jakiś czas potem spotkałem w pociągu kolegę z dawnych lat. W czasie rozmowy wyszło, że mam taki plan, ale nie mam środków. Powiedział mi wtedy o polsko-niemieckiej fundacji, która wspiera różne projekty. Kiedy się z nimi skontaktowałem, okazało się, że mogę liczyć na pomoc, ale muszę mieć poparcie ze strony Niemiec. To akurat była banalnie prosta sprawa. Napisałem do moich kolegów profesorów, nawet przygotowałem im odpowiednie pisma. Dostałem dotację i chociaż potrzebowałem kilka razy więcej, mogłem już zacząć działać, zatrudnić pracownika, kupić komputer i zlecić projekt budynku, bo nie mieliśmy swojej siedziby, a uczelnia nie dysponowała wtedy żadną nieruchomością, którą mogłaby nam udostępnić. Nasz budynek był pierwszym, który został wybudowany na kampusie Politechniki po 1990 roku.

Jako student grałem w tym miejscu w piłkę, potem stał tu taki warsztat parterowy, a teraz jest przyzwoita siedziba centrum. WCTT do dzisiaj jest zresztą instytucją samofinansującą się i w sporym stopniu też finansowo niezależną.

Uroczystość jubileuszu 85-lecia urodzin prof. Jana Kocha

Miał Pan sporo kontaktów i życzliwych sobie osób za granicą. Nie myślał Pan, aby robić karierę poza Polską?

Może raz przeszło mi to przez myśl, ku wielkiemu oburzeniu mojej żony. Anna wychowywała się w Milanówku pod Warszawą, gdzie przeżyła wojnę. Niemcy więc kojarzyli się jej możliwie najgorzej i kiedy pierwszy raz pojechała ze mną do Stuttgartu, była bardzo bojowo nastawiona. Z czasem się to zmieniło.

Pamiętam, jak któregoś razu przy wjeździe na teren RFN , strażnik przywitał nas okrzykiem: „Grüß Gott”, co po polsku znaczy mniej więcej „Niech będzie pochwalony” czy „Szczęść Boże”. Anna zaczęła wtedy płakać ze wzruszenia, że słyszy takie słowa od Niemca, bo nie wiedziała, że u nich to było normalne przywitanie, jak nasze „dzień dobry”.

Pańska żona Milanówek, Pan Wrocław… Daleka droga. Jak się Państwo poznaliście?

60. rocznica ślubu Anny i Jana KochówMoja żona przyjeżdżała w nasze rodzinne strony na wakacje i zaprzyjaźniła się z moją siostrą. Nawet w czasie okupacji wymieniały listy. Któregoś razu, już po wojnie, Anna przyjechała do naszego domu, na zaproszenie mojej siostry. I tak się poznaliśmy.

Czyli to taka miłość na odległość początkowo była?

Ze dwa, naciągane trzy lata, mieszkaliśmy kilkaset kilometrów od siebie. Żona studiowała w ówczesnej Szkole Głównej Planowania i Statystyki w Warszawie i pracowała w ministerstwie. Dzień w dzień dojeżdżała do szkoły i pracy koleją, w domu rodzinnym jej się nie przelewało. Ojciec Anny wcześnie zmarł, a matka była nauczycielką. Ja z kolei mieszkałem u brata z jego żoną, dzieckiem i teściową…

…postanowiliście więc wziąć ślub, choć byliście bardzo młodzi.

Miałem 21 lat, kiedy się ożeniłem. Pomyśleliśmy, że skoro oboje jesteśmy w trudnej sytuacji, to może razem będzie nam łatwiej, może dwie biedy nie oznaczają, że powstanie trzecia (śmiech). Poza tym chcieliśmy być razem. Żona załatwiła sobie służbowe przeniesienie do Wrocławia i drugi stopień studiów zrobiła już tutaj, na dzisiejszym Uniwersytecie Ekonomicznym.

Najpierw mieszkaliśmy w zrujnowanej kamienicy, na czwartym piętrze. Na świecie był już wtedy nasz pierwszy syn Tomek, więc żeby ten chłopak nie zamarzł, musiałem nosić z piwnicy węgiel i palić dwa albo trzy razy na dobę w starym piecu kaflowym. Przez moment zastanawialiśmy się nawet nad wyprowadzką z Wrocławia. Jeden z kolegów z uczelni miał siostrę w Białymstoku. Któregoś dnia mówi: „Słuchaj Janek! Oni robią tam teraz szkołę inżynierską i potrzebują asystentów. My już mamy dwa lata asystentury. Opłacą nam delegację tam i z powrotem, żebyśmy tylko przyjechali porozmawiać. Tym którzy się zdecydują zostać, dają całkiem nowe mieszkania”. No i pojechaliśmy.

Prof. Jan Koch z żoną Anną na urlopie

Nie spodobało się Panu?

To był 1956 rok, miasto było zburzone, sami mieszkańcy mówili, że na Rynku można sadzić pomidory (śmiech). Zacząłem się zastanawiać i uznałem, że zostaniemy we Wrocławiu. Jest bliżej Zachodu, mam tu rodzinę, brata, uczę w szkole, na Politechnice jestem asystentem, mam już jakieś kontakty…

Żona mnie wprawdzie trochę namawiała na ten Białystok, mówiła, że będziemy bliżej jej rodzinnych stron. Moi synowie, gdy już byli starsi, mówili, że jak mama jest na dworcu we Wrocławiu i wsiada do pociągu do Warszawy, to od razu czuje się lepiej.

Tęskniła za miejscem, w którym się wychowała, ale rozsądek zwyciężył. Kilka lat później sytuacja się powtórzyła, tym razem szukali ludzi do Rzeszowa, ale wtedy już czułem, że zapuściłem we Wrocławiu korzenie, że to jest moje miasto, w którym czuję się jak u siebie. Nie chciałem budować od zera w innym mieście tego, co miałem tutaj. Poza tym urodził się nasz drugi syn Jerzyk, poprawiła się nam sytuacja mieszkaniowa.

Profesor Chowaniec nigdy mi się do tego wprawdzie nie przyznał, ale myślę, że to dzięki jego wstawiennictwu dostaliśmy przez uczelnię mieszkanie przy ulicy Nowowiejskiej.

Praca naukowa, dydaktyczna, rozliczne funkcje, jakie Pan pełnił. Miał Pan w ogóle czas, żeby być mężem i ojcem? Żona nie narzekała, że pochłania Pana nauka?

Trochę tak było, zwłaszcza w pewnym okresie, że praca mnie bardzo pochłaniała, nawet kiedy byłem w domu. Doktorat pisałem w kuchni (śmiech). Zrobiłem sobie tam taki kącik, gdzie był stolik i półka na książki, z których danego dnia korzystałem. Najlepiej mi się pracowało i pisało między piątą a siódmą rano.

Wszyscy jeszcze spali, można było sobie zrobić kawę i pisać w ciszy. Ten stolik zresztą przetrwał, mój wnuk koniecznie chciał go dostać i dostał. Natomiast, wracając do pytania o czas dla rodziny, mieliśmy z żoną zasadę, że wszystkie niedziele były dla nas i dzieci, obowiązkowo też jeździliśmy na wspólne wakacje.

Z tego, co Pan mówi wynika, że życia towarzyskiego, tak charakterystycznego dla wieku studenckiego, nie mieliście…

To prawda, wcześnie założyliśmy rodzinę, więc nie było mowy o imprezach. Ale nadrobiliśmy później (śmiech). Już jako dorośli ludzie, po studiach, mieliśmy liczne grono znajomych i przyjaciół. Urządzaliśmy domówki na kilkanaście osób, co w dużej mierze miało ograniczyć koszty tych imprez. Z czasem jednak zaczęliśmy chodzić do lokali.

W pewnym momencie zwyczajem się stały moje imieniny, które rok w rok żona organizowała w restauracjach. Przychodziło nawet po pięćdziesiąt osób i były to dość huczne imprezy. Żona w ogóle lubiła przyjmować gości i była bardzo rodzinna, co być może wynikało z tego, że była jedynaczką i ciągnęło ją do ludzi. I tak na przykład przez ponad trzydzieści lat urządzaliśmy śpiewanie kolęd na Trzech Króli. Przychodziła rodzina i znajomi, zwykle ponad 30 osób, a wśród nich profesor Jan Miodek z żoną czy ksiądz Józef Pater. Zawsze – oprócz śpiewania – było jakieś jedzenie, rozmowy i ze wszystkich tych spotkań mamy zdjęcia.

Podobno to około siedemdziesiąt albumów!

Żona kolekcjonowała zdjęcia ze wszystkich naszych wakacji, świąt, rodzinnych uroczystości. W pewnym momencie narodziła się nawet taka tradycja, że w Dzień Matki, nasi synowie przyjeżdżali z kwiatami i życzeniami dokładnie o tej samej godzinie. Wtedy też zawsze robiliśmy zdjęcia. Porządkowałem wszystkie te albumy po śmierci żony i faktycznie uzbierało się z siedemdziesiąt albumów.

Pytała też Pani o nasz związek, początkowo na odległość… Mam w domu listy, które w tym czasie wymienialiśmy. Wszystkie pisane ręcznie, niektóre codziennie, inne co dwa, trzy dni. Żona składała je w pudełku. Gdy odeszła też je uporządkowałem i poukładałem w segregatorze.

Kilkupokoleniowa rodzina prof. Jana Kocha

Piękna pamiątka…

Ostatnio powstała jeszcze jedna. Gdy żona zmarła, nasza najstarsza wnuczka Julia, postanowiła, że trzeba napisać wspomnienie o babci. Najbardziej naciskała na mnie, mówiąc, że nigdy nic nie opowiadaliśmy o początkach naszej znajomości. Poprosiła też rodzinę i znajomych, żeby coś od siebie o Annie napisali. W efekcie powstała książka ze zdjęciami, w której żonę wspomina około trzydziestu osób. Dołączyliśmy do niej pamiętnik z okupacji, który żona pisała jako dziewczynka, gdy mieszkała w Milanówku.

Panie Profesorze… czy to odejście żony sprawiło, że wciąż jest Pan aktywny zawodowo? Spokojnie mógłby Pan już odpoczywać na emeryturze, tymczasem od 65 lat jest pracownikiem uczelni, wciąż dogląda Wrocławskie Centrum Transferu Technologii.

Oczywiście, że mógłbym, ale nie jestem pewny, czy to byłby dla mnie odpoczynek. Poza tym, gdy profesor Wiszniewski jako rektor, dał mi zielone światło, abym utworzył Wrocławskie Centrum Transferu Technologii, zająłem się organizacją tej jednostki.

Najpierw pozyskiwaniem pieniędzy na rozpoczęcie działalności, a potem na dofinansowanie tego przedsięwzięcia, budowę siedziby, aż w końcu realizacją poszczególnych projektów z zakresu komercjalizacji badań naukowych, stymulowania współpracy badawczej i technologicznej oraz wspierania działalności innowacyjnej przedsiębiorstw.

Zresztą, ja nigdy nie widziałem siebie w roli emeryta i uważam, że człowiek jest stworzony do pracy. Praca może mieć oczywiście różną postać, w zależności od zainteresowań, a ja od lat jestem zainteresowany nauką i jej organizacją.

Z drugiej strony rzeczywiście dopiero od trzech lat, odkąd zmarła moja żona, czuję się samotny. A ja nigdy wcześniej nie byłem samotny! Nie wiedziałem, co to w ogóle znaczy, bo przecież ożeniłem się jako 21-latek. Teraz jest już trochę lepiej, ale pierwszy rok był straszny.

Starość i samotność to nie jest dobrana para. Dobrze, że mam dzieci. Synowie są profesorami, obaj mają swoje rodziny, dzieci, wnuki. Wiadomo, że są zajęci swoim życiem i swoimi sprawami, ale przecież ja w ich wieku też taki byłem. Mogę jednak na nich liczyć, na szczęście mieszkają we Wrocławiu, a nie na innym kontynencie, jak to teraz często bywa.

Nie pracuję, bo muszę. Finansowo sobie radzę – zawsze, gdy się pojawia ten temat, to żartuję, że ja byłem pracowity, a moja żona oszczędna (śmiech), choć ona też pracowała wiele lat na Politechnice. Pracuję, bo chcę i lubię. Dodatkowo czytam dużo książek, a za namową rodziny, piszę prywatny pamiętnik. Takie wspomnienia na użytek przyszłych pokoleń. Muszę coś robić, bo brak działania jest dla mnie bardziej męczący, niż najcięższa praca.

Galeria zdjęć

Politechnika Wrocławska © 2024

Nasze strony internetowe i oparte na nich usługi używają informacji zapisanych w plikach cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na używanie plików cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki, które możesz zmienić w dowolnej chwili. Ochrona danych osobowych »

Akceptuję